białe mebelki
  • Recenzje
    • Powieść
    • Opowiadania
    • Literatura faktu
    • Poradnik
  • Matka Polka Recenzentka
    • Książeczki Dla Najmłodszych
    • Dla starszych
    • Dla Rodzica
  • Lifestyle
    • Karotka w garach
    • Karotka na szmacie
    • Zagubiona w czasie
    • Zbrodnia na macierzyństwie
  • Inne
    • ŚBK
    • Relacje
    • Wywiady
    • Zapowiedzi
    • Akcje


Uwielbiam to radosne oczekiwanie na przesyłkę z nową książką. Na Sprawę Salzmanna oczekiwałam równie radośnie. Aż w końcu w moich drzwiach pojawił się listonosz, a ja jeszcze radośniej rozrywałam paczkę. Wyciągam, wącham, podziwiam czcionkę i papier – standard. I już po spojrzeniu na pierwszą stronę serce na chwilę mi zamarło. Dialogi w gwarze śląskiej. Na dodatek zapisane w śląskiej transkrypcji! No to, ku**a, męczarnia – pomyślałam zrozpaczona. Jak mogłam pominąć tak istotny szczegół?! 

Cóż… pewnego popołudnia siadłam do czytania uzbrojona w słownik. I, proszę Państwa, siedziałam dopóki nie skończyłam! 

Georg Salzmann, właściciel zadłużonej restauracji U Mally'ego, nie żyje. Policja wyjątkowo szybko zamyka śledztwo, orzekając samobójstwo. Jednak sprawa nie jest zamknięta dla Adolfa Jendryska – radcy prawnego reprezentującego wierzycieli Salzmanna. Tymczasem w restauracji dochodzi do serii tajemniczych kradzieży. Adolf ma przeczucie, że mają one coś wspólnego ze śmiercią Georga, więc staje się detektywem-amatorem i na własną rękę rozpoczyna śledztwo. Śledztwo, którego finał zaskoczy wszystkich. 

Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było to kryminał retro, którego akcja dzieje się w latach 30. XX w na Górnym Śląsku, a konkretnie w Świętochłowicach. Monika Kassner świetnie oddała klimat międzywojennych przemian gospodarczych i społecznych nastrojów panujących na autonomicznym Śląsku. Opisy budynków, ulic i kamienic są bardzo plastyczne. A do tego te dialogi w śląskiej gwarze! Wszystko to pozwala nam przenieść się na ten „Śląsk, którego już nie ma”. 

To, co najbardziej urzekło mnie w tej książce to sama narracja. Toczy się dość leniwie, powoli, a mimo wszystko pełna jest emocji i oczekiwania. Sposób opowiadania tej historii idealnie odzwierciedla, jak wyglądało wtedy życie – żadnego wyścigu i codziennej bieganiny. Ten kontrast ze współczesnym światem ze Sprawy Salzmanna wręcz emanuje.

Zachwyciła mnie również konstrukcja fabuły – nietuzinkowa i niecodzienna, jeżeli chodzi o kryminały. Nie ma wciąż nawarstwiających się pytań i akcji pędzącej na złamanie karku do wielkiego kulminacyjnego momentu. I bynajmniej nie jest to wada. Struktura idealnie współgra z narracją, sprawiając, że Sprawa Salzmanna to kryminał niebanalny i wyjątkowy. Brak tego wielkiego klasycznego „bum!” na końcu nie sprawia, że finał rozczarowuje. Co to, to nie! Zakończenie zaskakuje, powoduje wytrzeszcz oczu i wewnętrzny krzyk: ale jak to? Przecież to nie może tak się skończyć. I na szczęście tak się nie skończy, bowiem autorka już zapowiedziała kontynuację, na którą będę niecierpliwie czekać.

Jeżeli lubicie kryminały, ale szukacie czegoś innego, oryginalnego i zaskakującego nie tylko historią, musicie sięgnąć po Sprawę Salzmanna. I nie zrażajcie się tymi dialogami w gwarze śląskiej. Po kilku stronach wszystko czyta się płynnie, a i słownik nie jest potrzebny. Naprawdę! Dowodem tego jest fakt, że przeczytałam tę książkę w jeden wieczór. 

Podsumowanie:
Autor: Monika Kassner 
Tytuł: Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było
Strony: 179
Wydawnictwo: Silesia Progress
Moja ocena: 7/10


Książka przeczytana w ramach wyzwania „Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny. Kategoria: regionalne klimaty. 
0
Podziel się
*Witam. Proszę mi wybaczyć śmiałość. Bo widzę że czyta Pani dziecku książki i na siłe chce mu Pani ksiazki zaszczepic. Chcialbym się Pani zapytać czy nie boi się Pani że syn bedzie pozniej opozniony w stosunku do swoich kolegow z przedszkola? bo teraz to sie raczej powinno dzieci uczyc technologi informatyki i takich rzeczy ktore sa potrzebne. z czytania przeciez pieniedzy miec nie bedzie. mam racje? Prosze nie odbierać tej wiadomości jako atak. Pytam z ciekawosci czystej co pani na to odpowie mi. Pozdrawiam, Witek**

* pisownia oryginalna
** imię zmienione na życzenie autora wiadomości

Zbladłam. Zdębiałam. Aż w końcu zaczęłam się śmiać. I śmiałam się długo za długo, choć sytuacja śmieszna nie jest. Proszę Państwa! To jest sytuacja tragiczna! Może powinnam dawać Pokurczowi jakieś książki o robotyce i programowaniu, żeby nie był w przedszkolu opóźniony? Na początku nie wiedziałam nawet, co odpisać i czy w ogóle odpisywać. Ale, na litość boską, ktoś tego człowieka musi uświadomić! I podejrzewam, że nie tylko jego.

Tablet jak narkotyk 

Podanie dziecku tabletu czy smartphone'a może nas uratować w kilku sytuacjach. Nie mówię, że nie. Możemy skutecznie zająć dziecko w czasie podróży czy w przychodni lekarskiej. Stworzono też mnóstwo aplikacji dla najmłodszych, które pomagają uczyć się literek, piosenek, cyferek. Dwie pieczenie na jednym ogniu, co nie? Dziecko siedzi cicho, a dodatkowo czegoś się może nauczyć. Owszem. Nie zaprzeczę, że tak jest, bo sama święta nie jestem i niejednokrotnie zajmowałam swojego brzdąca tego typu rozrywkami, żeby w spokoju pokroić ziemniaki czy zwyczajnie zjeść ciepły posiłek. Ale, drodzy rodzice, wszystko w granicach rozsądku! Tego typu urządzenia nie tylko mogą spowodować silne uzależnienie, które przecież przydarza się także dorosłym, ale także, jak ostrzegają specjaliści, zaburza rozwój dziecka! W żadną stronę nie należy jednak przesadzać. Nie ma konieczności chowania elektronicznych gadżetów tak skutecznie, jak butelki z Domestosem. Trzeba jednak nauczyć dziecko korzystać z takich urządzeń mądrze, ściśle kontrolować czas zabawy z tabletem i POŚWIĘCAĆ SWOJEMU DZIECKU JAK NAJWIĘCEJ CZASU!

Po raz kolejny odniosę się w poście do naukowców, którzy zajmują się badaniem różnych zachowań i zjawisk. Tacy oto uczeni sprawdzili, zbadali i udowodnili, że  używanie przez dzieci tabletów, smartphone'ów czy konsoli działa na korę mózgową dokładnie tak samo jak... KOKAINA! Nadmiar produkowanej w dopaminy (hormonu szczęścia) powoduje później ataki agresji, płacz i niekontrolowaną, ponadprzeciętną złość, gdy zabierzemy dziecku gadżet. Dłuższe uzależnienie od elektroniki może spowodować agresję, nerwice, stany lękowe, a nawet depresję i stany psychotyczne.

Ale to nie wszystko. Skurcz akomodacyjny, zmęczenie oczu, bóle głowy, nasilenie krótkowzroczności – naprawdę chcecie fundować to wszystko swoim pociechom w zamian za dwie godziny spokoju każdego dnia?
Ja chyba jednak wolę, żeby moje dziecko było „opóźnione”.

Nie tylko książki

Zdjęcie archiwalne <3 
Jestem matą czytającą. Jestem matką książki pożerającą (w miarę możliwości). Dlatego właśnie
swojemu dziecku tę miłość próbuję zaszczepić. I nie wygląda to tak, że katuję syna, zmuszając go do oglądania książeczek czy słuchania, gdy próbuję mu czytać. Nie! Gdy ma ochotę budować z klocków, siadam i buduję z klocków. Gdy chce iść na dwór, ubieramy się (koszmar!) i idziemy na dwór. Wierzę w to, że Dexter (w większości przypadków) sam wie, czego mu potrzeba, żeby się poprawnie rozwijać i dobrze bawić.
Nasz wieczorny rytuał po kąpieli obejmuje czytanie krótkiej bajki. Czasem dwóch, gdy ma ochotę. Czasem żadnej, gdy ochoty nie ma. Ale serce mi rośnie, gdy podaję mu butelkę z mlekiem, a on wyciąga po nią rączki i pokazuje na książkę z bajkami. Wtedy wiem, że robię to dobrze.
W następnym poście napiszę Wam, jakie są zalety czytania dzieciom i jakie korzyści z tego płyną. I wiem, że każdy rodzic, który swojemu dziecku chce zaszczepić swoją pasję, mógłby także napisać taki post – o zaletach aktywności fizycznej, o zaletach zdrowego odżywiania, o zaletach układania puzzli, o zaletach grania w gry planszowe, o zaletach artterapii. Ja wiem, ja żadnej z tych zalet nie neguję. Ba! Sama wiem, że wszystkie te czynności są bardzo ważne i dobre dla naszych pociech, więc staram się dozować swojemu synowi po trochu wszystkiego. Jest to jednak blog o książkach, dlatego o książkach piszę, a w tym poście chodzi mi o przekazanie Wam, że nic nie zastąpi dziecku czasu i miłości, które Wy jako rodzice powinniście mu poświęcać. 

Póki co postarajcie się ograniczyć kontakt Waszych dzieci z technologią i cyfrową kokainą. W zamian za to poświęćcie im więcej czasu i róbcie z nimi to, co najbardziej lubicie razem robić. Obiecuję Wam, że Wasze dzieci nie będą przez to opóźnione, a każda minuta, którą im poświęcicie zwróci się z nawiązką!

Oryginalna wiadomość zacytowana w poście za zgodą autora. 
0
Podziel się

Wizje życia po śmierci, nieba i piekła są motywem w literaturze popularnym. Pisarze (ale nie tylko) często starają się znaleźć alternatywną odpowiedź na odwieczne pytanie „co się z nami stanie, gdy umrzemy”? Alice Sebold w swojej książce także snuje wizję nieba. I choć samo wyobrażenie tego Nieba i Pomiędzy bardzo przypadło mi do gustu, to Nostalgia Anioła niesamowicie mnie rozczarowała.

Nostalgia Anioła to książka z wyjątkowo niewykorzystanym potencjałem. O ile sama historia nie jest miałka, o tyle realizacja już tak. Tak wiele w tej książce było rzeczy niepotrzebnych, tak wiele zabrakło, a w niektórych momentach wręcz łapałam się za głowę z niedowierzania, pytając się w duchu (a czasem także poza duchem): „Serio? To nie jest kpina?”

Zaledwie 14 lat. Tylko tyle było dane przeżyć Susie Salmon na tym świecie. Po brutalnym gwałcie i morderstwie przenosi się do Nieba. Jednak nie do tego ostatecznego Nieba, tylko do Pomiędzy, skąd obserwuje swoją rodzinę, przyjaciół i swojego mordercę. Obserwuje, jak toczy się ich życie po jej śmierci, tęskni za nimi i cierpi, że nie może im pomóc. A przecież ona wie…

!!Uwaga, spoiler!!
Właśnie. Ona wie. Obserwuje to życie na Ziemi przez około 10 lat. Wie, że jej ciało nie zostało odnalezione, wie, że jej oprawca zbiegł i wie, gdzie on jest. A jednak, kiedy dostaje szansę i na krótką chwilę może wrócić na Ziemię, nie zamierza pomóc, nie zamierza naprowadzić nikogo na swoje ciało, na swojego mordercę. Wraca na Ziemię i… stwierdza, że w tej sytuacji najlepsze, co może zrobić, to uprawiać seks ze swoją szkolną miłością! Poważnie?! To był gwóźdź do trumny tej historii.

Na początku akcja powieści jest wartka i trzymająca w napięciu. Po kilku stronach jednak emocje opadają i nie mają zamiaru znów się wznieść. Momentami bywało wręcz nudno, a czytanie zaczęło mi się dłużyć. Pytałam swojego małżonka (który historię zna i lubi), czy ta książka w ogóle dokądś zmierza. „Oczywiście, czytaj!”. Poważnie?! Własnie do tego zmierzała?!

I może to nie jest w tej książce najważniejsze. Może już wcześniej pojawiły się momenty, decyzje bohaterów, które wydawały mi się kompletnie bez sensu. Jednak ta sytuacja stała się przysłowiową wisienką na torcie mojego rozczarowania i zażenowania.
!!Koniec spoilera!! 

Uwielbiam takie książki, w których historia po prostu płynie, w których możemy obserwować życie. Uwielbiam książki o relacjach rodzinnych, o rozczarowaniu ludzkim losem. Ale historyjki opowiadane z zaświatów przez Susie w pewnym momencie zaczynają być miałkie. W wielu miejscach brakło zwykłych związków przyczynowo-skutkowych. Aż ciśnie się na usta powiedzenie, że zabrakło tutaj sensu.

Nie mogę jednak zaprzeczyć, że Nostalgia Anioła napisana została pięknym, subtelnie poetyckim językiem – zwykłym, prostym i zwyczajnie autentycznym językiem nastolatki. I choć jest to bez wątpienia zaleta ogromna, to ten fakt nie jest w stanie zagłuszyć niesmaku, jaki pozostawiła po sobie fabuła.

Nie pierwszy raz spotykam się z sytuacją, w której książka wielbiona przez tłumy, mi zwyczajnie się nie podobała. Może ze mną jest coś nie tak, może nie do końca jest to moja tematyka. Bo gdzieś z tyłu mojej głowy jakiś głosik wciąż mi powtarza, że nie wystarczy tragedia, która spotka dziecko, żebym tę historię kupiła

Podsumowanie:
Autor: Alice Sebold
Tytuł: Nostalgia Anioła
Tłumacznie: Hanna Szajowska
Strony: 366
Wydawnictwo: Albatros
Moja ocena: 5/10

Kolejna, ostatnia już w styczniu, książka przeczytana w ramach wyzwania „Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny. Ciekawa jestem, jakie rewelacje Zuzanna szykuje nam na luty…


0
Podziel się

Gdy zabieram się za czytanie czegoś, co ktoś wcześniej określił mianem komedii, zwykle kończy się to rozczarowaniem, zażenowaniem i obietnicą, że już nigdy, przenigdy nie sięgnę po żadną książkę, której autor wymyślił sobie, że mnie rozśmieszy. Nie rozśmieszy. Zwykle. A tu taka Zuzanna, z takiego bloga Książki Sardegny, wymyśla sobie takie wyzwanie i „każe” mi czytać nic innego, jak… komedię kryminalną! Przeczytałam. Z radością i niesłabnącym śmiechem na ustach przedstawiam więc Martę Obuch, która sobie wymyśliła, że mnie rozśmieszy. Rozśmieszyła. Bezbłędnie! 

Muszę przyznać, że Miłość, szkielet i spaghetti zalegało na mojej półce ładnych parę lat. Upolowałam tę książkę w jakimś antykwariacie i przygarnęłam dlatego, że w tytule było spaghetti. Później dopiero dotarło do mnie, że to komedia, więc odłożyłam ją na swój stos hańby, gdzie wygodnie się kurzyła. Aż wstyd, że tak długo… Całe szczęście, że nie oddałam jej na jakąś książkową wymianę! Cóż to byłaby za strata! Miłość, szkielet i spaghetti już nigdy kurzyć się nie będzie, a Marta Obuch oficjalnie została przyjęta w (nieliczne, bo trzyosobowe) grono pisarzy, którzy skutecznie mnie bawią (do kupy z Martą Kisiel i Anetą Jadowską).

Z jasnogórskiej wieży spada trup, czego świadkiem staje się Ewelina. Jej siostra Dorota tymczasem, chcąc jak najszybciej wynieść się z rodzinnego domu, podejmuje pracę u boskiego, włoskiego biznesmena, którym ma się opiekować. Szybko okazuje się, że ma także wcielić się w rolę kucharki. Gorzej być nie może, bowiem Dorotka, choć piękna i bystra, do gotowania nadaje się tak, jak widelec do rosołu. Z pracy nie zamierza jednak rezygnować, dlatego stawia całą rodzinę w stan gotowości, wpuszcza ją przez okno do kuchni i zajmując się pielęgnacją swojej osoby, obserwuje pracę wiecznie awanturujących się kucharek. Trzecia z sióstr – psychoterapeutka Julka – wbrew sobie, bierze pod swoje skrzydła nowego pacjenta Piotrusia. W tym samym czasie prace wykopaliskowe pod murami Jasnej Góry natrafiają na bardzo stary szkielet, który wkrótce zostaje skradziony. Nie można zaprzeczyć, że wszystkie te wydarzenia w jakiś sposób muszą być ze sobą powiązane, a trop jednoznacznie prowadzi do… sympatycznych Włochów, którzy w rzeczywistości wcale sympatyczni nie są. Może być lepiej? 

Oczywiście, że może! Miłość, szkielet i spaghetti to wariacja wokół Kodu Leonarda da Vinci Dana Browna i Ojca Chrzestnego Mario Puzo, wzorowo okraszona humorem niebanalnym. Pełnokrwiste postaci wciąż wikłają się w zabawne afery, śmieszne sytuacje, które same w sobie już tworzą komizm. I nie ma tu nic na siłę, nic naciąganego. Wszystko dzieje się w niewymuszony sposób, a absurdalne sytuacje, które po sobie następują, łączą związki przyczynowo-skutkowe (tego właśnie zwykle w komediach mi brakuje). Wisienką na torcie są błyskotliwe dialogi, bezpretensjonalnie proste i równie naturalne, co wielobarwni bohaterowie, którzy słowem mówionym operują. 

Miłość, szkielet i spaghetti zawiera w sobie wszystkie elementy, które powinny znaleźć się z dobrej komedii kryminalnej – zaczynając od mafijnej intrygi i detektywistycznych zagadek, poprzez popapranych bohaterów i wartką akcję, a na prostolinijnym, swobodnym humorze kończąc. Dla mnie gratką było też osadzenie wydarzeń w bliskiej mi Częstochowie, którą znam bardzo dobrze, w której kilka lat mieszkałam, studiowałam i pracowałam. Nie musiałam imaginować sobie miejsc, ulic i blokowisk, ponieważ większość z nich wielokrotnie zwiedziłam, w niektórych byłam stałym bywalcem. 

Jednak ta książka nie jest niestety pozbawiona wad. I największą z nich, tą, która po prostu boli mnie w oczy, jest… okładka. Choć książek po okładce oceniać się nie powinno, uważam, że ta książka zwyczajnie zasługuje na to, żeby została zauważona. Bo nie oszukujmy się, że piękne czy intrygujące oprawy graficzne niejednokrotnie przekonały nas do zakupu jakiegoś tytułu. I dyby nie ten makaron w tytule, pewnie sama nie zwróciłabym na nią uwagi. Kolejną rzeczą jest maniakalne wręcz nadużywanie przez autorkę słowa „bynajmniej”. Z początku nawet próbowałam liczyć, jak często ten wyraz się pojawia, jednak akcja mnie pochłonęła i straciłam rachubę. W tym przypadku więc wada została częściowo zagłuszona przez bezsprzeczną zaletę. 

Miłość, szkielet i spaghetti to świetna książka na długie, zimowe wieczory. To petarda dobrego humoru i ciekawej akcji, która wciąga. To nietuzinkowe postaci, które kocha się od pierwszych wersów. To po prostu świetnie skonstruowana i napisana historia, która na pewno poprawi Wam humor! 

Podsumowanie:
Autor: Marta Obuch
Tytuł: Miłość, szkielet i spaghetti
Strony: 333
Wydawnictwo: SOL
Moja ocena: 7/10

Druga z trzech książek przeczytana w ramach wyzwania „Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny. Polecam wszystkim, bo dzięki temu wyzwaniu można poznać naprawdę fajne książki, po które normalnie by się nie sięgnęło! 


0
Podziel się

Kolejny miesiąc, a więc kolejny (już drugi mój!) post tematyczny Śląskich Blogerów Książkowych. A temat dzisiejszego posta bardzo wdzięczny i przyjemny. Książka papierowa, e-book i audiobook, czyli tematy, które wciąż dzielą moli książkowych, powodując liczne, zupełnie niepotrzebne, kłótnie. Bo co to za różnica, jak czytamy i czy słuchanie audiobooka to czytanie, czy nie czytanie? Jest to całkowicie bez znaczenia. Ważne, że czytamy, że poszerzamy horyzonty, że o książce możemy porozmawiać niezależnie od tego, czy ją przeczytaliśmy, czy wysłuchaliśmy. 

Ja się przyznam szczerze, że audiobooków nie lubię i nie słucham. Nie z powodów ideologicznych, w żadnym wypadku! Najzwyczajniej w świecie nie umiem się skupić, jak ktoś mi coś czyta. Ja jestem wzrokowcem. Ja muszę mieć literki przed oczyma. Inaczej po pięciu minutach wzmożonego wysiłku nad skupianiem uwagi… kompletnie nic nie wiem, nie pamiętam. Ach, jakże ja bym chciała umieć słuchać audiobooków. Jakiś cudowny głos czytałby mi książkę, podczas gdy ja oddawałabym się w pełni przyjemności płynącej z obierania ziemniaków, wieszania prania, mycia podłogi czy budowania pociągu z klocków po raz enty tego dnia… Ale nie umiem. Takie moje małe upośledzenie (nie jedyne!). 

Jestem za to ogromną fanką czytników i e-booków. Mój mąż często powtarza mi, że każdy szanujący się miłośnik książek uzna takie czytanie za profanację. Ale co on tam wie, jak z nosem w konsoli siedzi? Nic. A ja wiem! Wiem na przykład, że czytając e-booka, mogę sobie śmiało chrupać serowe chrupki. Mogę też jeść kanapki, pizzę, cukierki czy rosół. Jeść przy czytaniu uwielbiam, ale ktoś mi kiedyś do głowy wbił (bardzo skutecznie!), że nad książkami się nie je. Więc nie jadłam. Dopóki nie zostałam szczęśliwą posiadaczką Kindle'a. Hulaj dusza, piekła nie ma! 

Albo wyobraźcie sobie taką sytuację (choć żadna mama wyobrażać sobie tego nie musi): lato, piękna pogoda, słoneczko przygrzewa przyjemnie, więc… (oczywiście!) plac zabaw! Brzdąc podekscytowany niczym na Gwiazdkę, a ja rozpoczynam pakowanie. Soczek, buteleczka, chrupki jakieś, pampersik na wszelki wypadek, pieluszka, chusteczki nawilżane, łopatki i inne niezbędne w piaskownicy sprzęty. Wiecie, jak jest. Torba pęka w szwach, a chciałoby się jeszcze wcisnąć książkę. Może się uda, może się nie uda, ale załóżmy, że się udało. Idziecie na ten plac zabaw i uciech, brzdąc zajmuje się już konsumpcją piasku i zwykłymi dziecięcymi czynnościami w towarzystwie innych brzdąców radosnych. Chwila dla siebie. Wygrzebujecie tę książkę, otwieracie i… po minucie łzawią Wam oczy, bo słońce odbija się od białych stronic, przyjemny wiaterek szarpie kartki, doprowadzając Was na skraj nerwicy z oczopląsem. Wiem, jak jest, byłam tam. Ale czytnik spokojnie ładuję sobie do swojej małej torebeczki, do której mieści się jeszcze tylko portfel oraz klucze i żaden wiatr mi nie straszny, i żadne słońce też! 

I jeszcze rzecz podstawowa. Wybierając się na wakacje, nie muszę się ograniczać w wyborze tytułów. Biorę wszystko, co chcę, nie zajmując potrzebnego w walizce miejsca i nie narażając się na dźwiganie ciężarów lub ewentualne wysłuchiwanie od dźwigającego męża: na cholerę żeś tyle tych książek nabrała?! I tak pewnie nie będziesz miała czasu żeby czytać! Tak, pewnie nie będę miała… Ale to już inna historia.

Mieszkam na wsi, choć podobno to miasto jest. Słabo trochę widzę tę terminologię, biorąc pod uwagę, że ów „miasto” nie zostało wyposażone w księgarnię. Chcąc więc kupić sobie książkę, sprawdzam rozkłady jazdy autobusów do Częstochowy, organizuję niańkę dla Pokurcza, a tydzień później, zwarta i gotowa, jadę do metropolii, aby dokonać zakupu. Albo nie. Bo mogę też przecież kupić e-booka przez Internet i w kilka minut mieć go na czytniku. Ot, nowa książka bez stawiania połowy rodziny w stan pełnej gotowości. Fajnie, prawda? 

Czytanie e-booków ma jednak też swoje wady, a najgorszą z nich jest bateria w czytniku (czy innym urządzeniu, na którym czytacie). Fakt, czytniki mają to do siebie, że nie rozładowują się nawet po całodziennym użytkowaniu. Czasem od jednego ładowania do drugiego mija miesiąc. A moja głowa ma to do siebie, że zapomina. O ładowaniu też zapomina. Niejednokrotnie więc zdarzyła mi się sytuacja, w której rozsiadłam się wygodnie w pociągu, otwarłam Kidnle'a i jedyne, co mogłam zobaczyć, to przekreślona bateria, błagająca o posiłek z kabla. Papierowa książka by mi tego nie zrobiła. Nigdy! 

Choć technologiczne udogodnienia w kwestii czytania przyjmuję raczej entuzjastycznie, to jednak papierowa książka w wydaniu klasycznym ma pierwsze miejsce w moim sercu. Nie ma nic lepszego niż wielogodzinne buszowanie w księgarniach i antykwariatach, wąchanie papieru i tuszu, podziwianie okładek i szukanie „tej jednej, jedynej”, którą zabiorę ze sobą do domu, a ona w zamian zabierze mnie na niezwykłą przygodę. Nie ma nic piękniejszego niż poustawiane na regałach i półkach woluminy, które są duszą i sercem mieszkania. Za książką klasyczną można się schować, unikając wzroku natrętnego obserwatora w  miejskim autobusie. Papierową książką można też przyłożyć ewentualnemu osobnikowi o niecnych zamiarach. Papierową książkę można wąchać, kartkować, wąchać, podziwiać, wąchać i tulić. I wdychać zapach drukarni, oczywiście.

Podsumowując, nie ma nic lepszego niż dobra książka. Format nie ma znaczenia. Zgadzacie się ze mną? Co sami preferujecie? Jakie czytanie najczęściej wybieracie? 
Photo by Aliis Sinisalu on Unsplash
0
Podziel się

Ach, jak ja kocham góry! Trampeczki, plecaczek i jazda! Na koniec grzaniec luz zimne piwo – w zależności od pory roku. Choć góry wolę jednak zimą. Relaks, piękne widoki i piesze wycieczki – z tym właśnie kojarzyła mi się ta kraina i żadnej innej wiedzy nie potrzebowałam. Oczywiście wiedziałam, że góry są niebezpieczne, że zabrały ze sobą setki żyć. Nie miałam jednak świadomości, jak to wszystko wygląda naprawdę.

Annapurna to dziesiąty co do wysokości szczyt na Ziemi, ośmiotysięcznik, uważany za najniebezpieczniejszą górę świata. Położona jest w Nepalu pośród masywów górskich piętrzących się po obu stronach doliny rzeki Kali Gandaki. Miejscowi nazywają ją „boginią urodzaju” – z połączenia słów „anna” (pożywienie) i „purna” (wypełniona). 3 czerwca 1950 roku Maurice Herzog oraz Louis Lachenal, ryzykując życiem, po raz pierwszy zdobyli ten szczyt. 

Góry ofiarowały nam swoje piękno, które podziwiamy z dziecięcą prostotą i szanujemy jak mnisi myśl o bóstwie.
Annapurna, ku której poszlibyśmy bez grosza przy duszy, jest dla nas skarbem, którym będziemy żyć...

Annapurna to dokładna relacja Maurice'a Herzoga – kierownika wyprawy – z przygotowań, zdobycia i opuszczenia Annapurny. Nie łatwo czytało mi się tę książkę. Może dlatego, że literatura faktu nie leży w ścisłym kręgu moich czytelniczych zainteresowań, może też dlatego, że nie rozumiałam tych wszystkich specjalistycznych słów i czytać musiałam ze słownikiem. 

Na początku akcja nieco się dłuży. Członkowie francuskiej ekipy (Maurice Herzog, Louis Lachenal, Jean Couzy, Marcel Ichac, Marcel Schatz, Gaston Rebuffat, Lionel Terray, Francis de Noyelle i dr Jacques Outdot) badają teren, rozmawiają i pełni nadziei lub wątpliwości snują odważne plany. Chcą jako pierwsi ludzie zdobyć szczyt Dhaulagiri. Kiedy okazuje się, że jest to niemożliwe, wyruszają na Annapurnę… Mają bardzo mało czasu. Nie mają żadnych dokładnych map, nie mają butli tlenowych. Jedyne co mają, to nadzieja, marzenia, odwaga i zawziętość. Tak… szczególnie tego ostatniego nie można im odmówić. 

Droga na szczyt Annapurny nie jest łatwa, ekipa niejednokrotnie ryzykuje życie. W końcu, po kilku dniach wspinaczki, Herzogowi i Lachenalowi udaje się zdobyć Annapurnę. Jako pierwsi ludzie na świecie stają na tym majestatycznym szczycie, jako pierwsi zdobywają także ośmiotysięcznik. A ja, czytając, miałam wrażenie, że w całej tej relacji, to jest tylko nic nie znacząca wzmianka. Ot, weszliśmy, jest cudownie, schodzimy, musimy schodzić… Kilka następnych akapitów uświadomiło mi, dlaczego.

O ile zdobycie Annapurny nie było łatwe, o tyle to zejście z niej okazało się śmiertelnie niebezpieczne. Kiedy Herzog i Lachenal zaczynają odwrót, rozpoczyna się prawdziwa walka o przetrwanie, walka, która fizycznie odbiera oddech. 

W obliczu śmierci siły ludzkie są niespożyte. Gdy wszystko wydaje się stracone, pozostają jeszcze rezerwy, lecz trzeba siły woli, by ich użyć.

Narracja poprowadzona jest w czasie teraźniejszym, co wzmaga emocje. A nie są to emocje dobre. Rozpacz, zagubienie, ból, cierpienie, brak oddechu, ślepota, odmrożenia i w końcu poddanie. I choć śmierć wciąż depcze bohaterom po piętach, wciąż udaje im się jej wymykać. Nie jest to jednak dziełem przypadku. To dzieło świetnie zgranego zespołu. Bo Annapurna to nie tylko dokładny, rzeczowy opis tamtejszych wydarzeń. Annapurna to opowieść o potędze poświęcenia, o prawdziwej przyjaźni, zrozumieniu. O górach, niebezpieczeństwie, śmierci, marzeniach, szczęściu i pięknie. Annapurna to świadectwo i to świadectwo, którego wcale nie czyta się łatwo – wyciska łzy wzruszenia i sprawia, że naprawdę ciężko jest oddychać. Świadectwo, z którym naprawdę warto się zapoznać. 

Książka wzbogacona została o oryginalne fotografie z wyprawy, które urealniają tę historię niejednokrotnie tak nieprawdopodobną, że wydającą się być literacką fikcją. Jednak każde opisane w niej wydarzenie jest prawdziwe. Czasem łatwo o tym zapomnieć.

Podsumowanie:
Autor: Maurice Herzog
Tytuł: Annapurna
Seria: Dookoła świata
Tłumacznie: Rafał Unrug
Strony: 179
Wydawnictwo: Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Moja ocena: 6/10


Po raz pierwszy w życiu sięgnęłam po książkę z gatunku literatury faktu z własnej woli. W większości z własnej. Annapurnę przeczytałam bowiem w ramach wyzwania „Trójka e-pik”, organizowanego przez Zuzannę z bloga Książki Sardegny. To zdecydowanie najciekawsze wyzwanie książkowe, jakie znalazłam. Bardzo wszystkim polecam! 

0
Podziel się

Biedna Śmierć, nie jest równym przeciwnikiem dla potężnych technologii przechowywania i odtwarzania danych w zmodyfikowanym węglu, a wszystko sprzysięgło się przeciwko niej. 

I tak oto znajdujemy się w XXVI wieku. W czasach, w których ludzie pokonali śmierć. Stało się tak dzięki możliwości transferu świadomości, wspomnień i danych do tzw. „stosów korowych”, które wszczepia się ludziom od razu po urodzeniu. Po śmierci zwyczajnie usuwa się stos z ciała (powłoki) i wszczepia w inne – naturalne bądź syntetyczne, specjalnie zaprojektowane. Oczywiście, prawdziwa śmierć wciąż jest możliwa. Wystarczy za pomocą specjalnej broni stopić stos. Najbogatsi jednak i na to znaleźli sposób.

Takeshi Kovacs to były Emisariusz, który w pewnym sensie zostaje wyciągnięty z więzienia i przeniesiony ze Świata Harlana na Ziemię. Choć w tym uniwersum nie udało się jeszcze pokonać bariery prędkości światła, to szybkie podróże międzyplanetarne stały się możliwe dzięki cyfrowemu przesyłowi świadomości. Na Ziemi Takeshi zostaje „zapakowany” w nową powłokę i otrzymuje specjalne zadanie. Jeden z bogatych, wpływowych i nieśmiertelnych biznesmenów (Matów), Laurens Bancroft, wynajmuje go bowiem, aby rozwikłał zagadkę jego śmierci. Sam twierdzi, że został zamordowany, choć wszyscy dookoła upierają się, że popełnił samobójstwo, a policja szybko zamknęła śledztwo. Prawda okaże się jednak dużo bardziej skomplikowana. Nie ma sensu jednak zagłębiać się w niuanse tej misternie skonstruowanej historii, aby nie odbierać nikomu przyjemności z czytania. 

Debiutujący w 2002 powieścią Modyfikowany Węgiel Richard Morgan stworzył niesamowity, piękny i zarazem przygnębiający obraz przyszłości. Narysował nam świat, którym rządzi pieniądz i nie istnieje coś takiego, jak wartość ludzkiego życia. Liczą się tylko żyjący setki lat, bogaci i wpływowi Maci, których ego urosło do boskiej rangi.  

Życie ludzkie nie ma wartości. Czy po wszystkim, co widziałeś, jeszcze się tego nie nauczyłeś? Samo w sobie nie ma żadnej wartości. Żeby zbudować maszyny, potrzeba pieniędzy. Pieniędzy potrzeba na wydobycie surowców. Ale ludzie? – wydała dźwięk jak przy splunięciu. – Zawsze możesz dostać więcej ludzi. Powielają się jak komórki rakowe, bez względu na to, czy tego chcesz, czy nie. Takeshi, mamy nadmiar ludzi.

Morgan połączył w swojej książce elementy klasycznego kryminału noir z cyberpunkową wizją świata. Nie zabrakło także wątków społecznych i politycznych. Zręcznie lawirując między kilkoma gatunkami, stworzył ujmującą, acz gorzką dystopię, o tyle bardziej przerażającą, że tak prawdopodobną. Ponadto fabuła Modyfikowanego węgla jest niezwykle zwiła, pełna zagadek i pobocznych wątków, z których każdy znajduje swoje zamknięcie w zaskakującym finale.

Atrakcyjności powieści dodają opisy rzeczywistości, neonowych krajobrazów i syntetyczno-naturalnego społeczeństwa. Warto zwrócić uwagę na znaczenie wojujących z ideą modyfikowanego węgla katolikach, dla których „zmartwychwstanie” jest świętokradztwem czy o futurystycznych narkotykach, z których każdy posiada dość osobliwe działanie. I choć świat w Modyfikowanym węglu wręcz emanuje wyuzdanym seksem, wszechobecnymi burdelami i pornografią, same opisy erotycznych aktów wyszły Morganowi całkiem smacznie. Jest to jedna z niewielu książek, w których opisy tego typu scen nie wywołały u mnie zażenowania. 

Modyfikowany węgiel to pierwszy tom cyklu o Takeshim Kovacsu. Apetyt na kolejne części wzmaga fakt, że w pierwszym tomie autor tylko zarysował swoje uniwersum, nie zdradzając wszystkich jego tajemnic. Tym chętniej, jak najszybciej sięgnę po Upadłe Anioły i Zbudzone furie.

Pierwszy raz z własnej, nieprzymuszonej woli sięgnęłam po książkę z gatunku fantastyki naukowej. Do tej pory nie była mi także znana idea cyberpunku, nie licząc oczywiście mojego pierwszego spotkania z Altered Carbon – serialem wyprodukowanym przez platformę Netflix, który zachęcił mnie do sięgnięcia po tę właśnie książkę. Po zapoznaniu się z książką i serialem mogę powiedzieć, że Richard Morgan poza świetnym kawałkiem prozy, stworzył też gotowy do sfilmowania scenariusz. Aż dziwi, że Modyfikowany węgiel musiał na swoją ekranizację czekać aż 16 lat! 

Podsumowanie:
Autor: Richard Morgan
Tytuł: Modyfikowany węgiel
Cykl: Takeshi Kovacs, tom 1
Strony: 523
Wydawnictwo: MAG
Moja ocena: 7/10

Dla wszystkich, którzy już zapoznali się zarówno z książką, jak i z serialem, dodam, że niektóre szczegóły i rozwiązania fabularne bardziej podobały mi się w ekranizacji. Rzadko kiedy zdarza się coś takiego!

Książkę przeczytałam w ramach akcji „Czytam z ŚBK: W święta przeczytam zaległą książkę”. Ta nie zalegała może na moim stosie hańby bardzo długo, ale jej byłam najbardziej ciekawa. 
0
Podziel się

Kilka dni temu autorka bloga czepiamsieksiazek.pl posądziła mnie o plagiat. Moja recenzja książki Mama umiera w sobotę Rafała Niemczyka została rzekomo ukradziona >stąd<. Dlaczego piszę o tym dopiero dzisiaj? Ponieważ przez ostatnie kilka dni zajmowałam się zbieraniem różnorodnych opinii na temat tych dwóch tekstów. I już na wstępie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ŻADNEGO PLAGIATU NIE BYŁO!

Autorka, którą rzekomo okradłam, nie zachowała się tak, jak w takich sytuacjach zwyczajne jest się zachować. Zamiast w pierwszej kolejności porozmawiać o tym ze mną prywatnie, od razu informację o plagiacie rozsiała po sieci, na różnych portalach społecznościowych. Na swoim blogu opublikowała też specjalny post o plagiatowaniu, w którym to zostałam publicznie nazwana „złodziejem”. O całej sytuacji dowiedziałam się od osób postronnych. Z komentarzy i publicznych rozmów Pani Karoliny dowiedziałam się także, że „nie umiem samodzielnie myśleć” i pewnie nie jeden mój tekst powstał w taki sposób. I to nie wszystko. Po zapoznaniu się z tą całą awanturą postanowiłam sprawę rozwiązać, jak należy. Skontaktowałam się z Panią Karoliną prywatnie, prosząc o wskazanie mi przekopiowanych fragmentów. Niestety w odpowiedzi dostałam wiadomość, żebym się nie ośmieszała i usunęła recenzję z bloga. Tego robić nie zamierzałam. W ogóle nie zamierzałam z tym nic więcej robić, ale... 

Zacznę może od kilku słów wyjaśnienia. Bloga Pani Karoliny nie znałam, do czasu tej całej sytuacji. Jej recenzji tej książki również. Jest to nie do udowodnienia, ale tak było. Wszelkie podobieństwa do jej tekstu są całkowicie przypadkowe. Powoływanie się na te same dzieła innych autorów wynika z podobnego doświadczenia czytelniczego. To z kolei wynika z faktu, że obie studiowałyśmy filologię polską, a większość z nich, to nic innego, jak lektury. Ot, cała tajemnica. Nic odkrywczego. Żadnego zdania nie ma przekopiowanego na zasadzie „kopiuj-wklej”. A tym bardziej całych akapitów, choć o to też mnie oskarżano. Powtarzające się w obu tekstach stwierdzenie „nie powstydziłby się...”, nie oszukujmy się, jest wyświechtanym frazesem, którego używa się w celu porównania czegoś do czegoś. Wielokrotnie używałam go w swoich recenzjach, użyłam i w tej. Nie miałam pojęcia, że Pani Karolina zrobiła to pierwsza. 

Wszystko rozchodzi się jednak o rzecz najważniejszą, czyli o fakt, że zostałam  publicznie obrażona i znieważona. I na ten aspekt całej tej sytuacji ludzie zwrócili uwagę przede wszystkim.
Wojciech Klęczar (autor zbioru opowiadań Wielopole oraz powieści Flu Game) zapytał mnie: „Po co w ogóle byś miała robić plagiat? Przecież to bez sensu. A Pani Karolina powinna najpierw napisać do Ciebie. Takie są obyczaje.” To pierwsza kwestia, o tym już wspominałam. Po głębszych analizach obu tekstów Wojciech stwierdził m.in.: „Jaki znowu plagiat? Bo napisałaś tak samo, że są opowiadania realistyczne i nierealistyczne i że Poe? To są oczywistości. Sam tak znajomym mówiłem o tej książce”. 

Obie recenzje poddała analizie także Ania – redaktorka i korektorka w firmie, w której pracuję. „Oczywiście nie ma żadnego zdania słowo w słowo, każda z Was ma inny styl pisania. Osobom postronnym ciężko będzie jednak uwierzyć, że macie takie same doświadczenia czytelnicze, czytałyście te same książki”. Kwestię doświadczenia czytelniczego wyjaśniłam wyżej. „Odwoływanie się do tych samych autorów to nie plagiat. Oznacza jedynie tyle, że czytasz dużo, znasz klasyków. A to raczej zaleta niż wada” – dodała Ania. 

O analizę tekstów została także poproszona Agnieszka Jeżyk – doktorantka literatury na Uniwersytecie w Chicago. „Jeżeli nie wchodzimy w strefę kopiowania pomysłów na interpretację, to nie jest to plagiat. Poza tym plagiat jest wtedy, gdy są te same słowa, ale nie zacytowane. To są dwie inne recenzje. Co za bzdura!” – powiedziała Agnieszka. „Jedna i druga ma przezroczysty styl i żadna z tych recenzji nie jest odkrywcza. To są takie poprawnie napisane komunały. Konteksty może wymieniają podobne, ale Sylwia więcej. Te teksty nawet zbudowane są inaczej. To, że dwie osoby piszą o tym, że konstrukcja jest taka, to dobrze dla autora, bo dobrze to skonstruował i jest to jasne.” 

I jeszcze jedna kwestia. Korektą mojej recenzji zajął się Adrian Kyć (takimi rzeczami zajmuje się zawodowo w kilku wydawnictwach), który recenzję Pani Karoliny uważa za najlepszą recenzję Mamy..., jaka jest w Internecie. Kojarzy zatem ten tekst, ostatnimi czasy nawet go sobie „odświeżał”. Czytając moją recenzję, nie skojarzył tych tekstów. To chyba też o czymś świadczy, prawda? „Ja wiem, że Ty czasem używałaś np. podobnych sformułowań na temat jakichś książek, co ja, bo mieliśmy podobne spostrzeżenia, i nawet raz czy dwa o tym luźno rozmawialiśmy (...). Ale skoro jest to nieświadome, to posądzanie o kradzież jest BARDZO krzywdzące” – powiedział mi Adrian. 

Tak, Pani Karolino. Pani zachowanie i Pani słowa były krzywdzące. Już nie chodzi o blog, już nie chodzi o recenzję. Ale Pani insynuacje dotyczyły mnie, jako osoby. We mnie osobiście uderzyły. Jeszcze raz wspomnę o tym, że takich spraw nie załatwia się w ten sposób, że powinna Pani odezwać się do mnie, a nie „wybierać prowokację”, jak sama Pani napisała na Facebooku. Skonsultowałam sprawę również ze znajomą prawniczką, która nie ma wątpliwości co do tego, jak ta sprawa powinna się zakończyć. Zgodnie z artykułem 212 § 1 kodeksu karnego:

§ 1 
Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności.

§ 2
 Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 za pomocą środków masowego komunikowania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.

Nie zamierzam jednak działać w ten sposób, wolę tysięczny raz budować synkowi tira z klocków… i na to spożytkować wolny czas.

Czekam jeszcze na opinię radcy prawnego specjalizującego się w prawie autorskim, ale nie sądzę, żeby opinia ta odbiegała od wszystkich, które do tej pory dostałam. Myślę, że ma Pani już świadomość tego, że żaden plagiat nie miał miejsca,a cała sprawa została wyolbrzymiona. Jeżeli jednak nadal upiera się Pani, że Panią „okradłam”, proszę o skierowanie sprawy na drogę sądową. Jeżeli nie, proszę o usunięcie wszystkich treści, które mnie obrażają oraz wystosowanie publicznych przeprosin. Bo skoro mogła Pani zmieszać mnie publicznie z błotem i bezpodstawnie pomawiać, to i na przeprosiny powinno się tutaj znaleźć miejsce.

I mam nadzieję, że to definitywnie zakończy tę absurdalną sprawę, a imię Białych Mebelków (a także moje nazwisko) zostanie oczyszczone. Nikomu nie życzę podobnych sytuacji. Gdyby jednak coś takiego się zdarzyło, warto zapoznać się z tym podcastem: https://malawielkafirma.pl/jak-nie-krasc-w-internecie/ i zawsze zasięgnąć opinii tych, którzy wiedzą lepiej. 
0
Podziel się

Znacie to uczucie, gdy po skończeniu książki nie macie ochoty sięgać po żadną inną w obawie, że żadna nie okaże się już tak dobra? Znacie to uczucie, kiedy po zamknięciu książki żałujecie, że ją właśnie przeczytaliście, bo tym samym pozbawiliście się szansy na przeczytanie jej po raz pierwszy? Ja znam, spotkałam się z nim kilka razy. Jednak w przypadku zbioru opowiadań Mama umiera w sobotę Rafała Niemczyka ten żal jest chyba najdotkliwszy… 

Debiut Niemczyka nie jest zwyczajnym debiutem. Nie tego zwykle oczekujemy od debiutantów. Mama umiera w sobotę to dzieło odważne, pełne niesamowitości, symboliki i niedopowiedzeń, które uporczywie drąży mózg. To książka, która jest kompletna. Mnie wystarczyło przeczytać jedno opowiadanie w ciągu dnia. Tylko jedno. Przez cały kolejny dzień myślałam o nim, wracałam do niego, a niektóre opowiadania przeczytałam wielokrotnie. Po każdym czułam się… literacko spełniona. Tak po prostu. 

Zbiór zawiera siedem opowiadań, które podzielić można w dwojaki sposób. Pierwszy z nich sugerują nam układ oraz oprawa graficzna – podział na trzy tematyczne bloki. Ten jednak nie do końca do mnie przemawia. W swoim odczuciu podzieliłabym je raczej na dwie grupy: opowiadania bardziej realistyczne oraz te zawierające wątki magiczne/metafizyczne/niesamowite. W tym podziale możemy zauważyć również wyraźną różnicę w konstrukcji, formie i języku. O ile opowiadania realistyczne są raczej oszczędne w słowach, przemyślane konstrukcyjnie i niemal surowe, o tyle te bardziej fantastyczne zaskakują emfatyczną narracją, poetyką i intertekstualnością. 

Jednym z takich opowiadań jest Gambino (przeczytane przeze mnie trzykrotnie), nafaszerowane wręcz symboliką, metaforyką i mnóstwem tropów, a wszystkie je zrozumieć może chyba tylko sam autor. Tę opowieść o dziwnej relacji tajemniczego, starszego mężczyzny z dzieckiem (które nie jest jego wnukiem) autor skonstruował i napisał tak, aby jak najbardziej skołować czytelnika. Ta historia pozostawia najwięcej niedopowiedzeń ze wszystkich, będąc przez to niemal nie do zrozumienia, a każda kolejna jej lektura zwraca uwagę na inne aspekty. To coś mrocznego, coś niesamowitego i enigmatycznego, co towarzyszy tej osobliwej parze od początku ich wędrówki sprawia, że w to opowiadanie nie da się nie „wsiąknąć”. 

Warto zwrócić także uwagę na Przypadek Brzydala – opowiadanie, którego nie powstydziłby się sam Edgar Allan Poe. W tej historii narracja jest stylizowana na romantyczną prozę i prowadzona przez głównego bohatera – zdeformowanego człowieka, życiem którego rządzi niepohamowana zazdrość o swoją przepiękną żonę. Tutaj również nie zabraknie wielu tropów i nawiązań, chociażby do popularnego w literaturze motywu sobowtóra, Doppelgängera (którego znać możemy m.in. z Twin Peaks, serialu wspomnianego w blurbie). 

Choć opowiadanie Ściana było tym, które wstrząsnęło mną chyba najbardziej – zarówno ze względu na fabułę, jak i jego naprawdę głębokie przesłanie – to Stodołę uważam za najlepsze opowiadanie zbioru i to ono właśnie najbardziej emanuje klimatem Twin Peaks. Ile tutaj jest niepokoju, ile mroku, nadziei, śmierci, marzeń! Ile tutaj jest wszystkiego, co najbardziej lubię – subtelnego ocierania się o realizm magiczny, absurdu, tajemnicy i naprawdę nietuzinkowej narracji, która w jakiś sposób delikatnie dotyka mimetyzmu. To finałowe opowiadanie jest doskonałym (doskonałym!) zamknięciem tego skończonego zbioru.

Jeżeli chodzi o opowiadania realistyczne, niczym nie odstają one od tych fantastycznych. Tytułowa historia szokuje podejściem głównego bohatera do śmierci swojej matki. Nie ma tu miejsca na żal, tęsknotę i żałobę. Jest suche rachowanie i kombinowanie, jak skutecznie dobrać się do pozostawionych przez denatkę pieniędzy, zanim zrobi to reszta rodzeństwa. Brzmi znajomo? Właśnie…
Absurd zawarty w Trupie w piwnicy też zdaje się mieć odzwierciedlenie w codziennym życiu. Pismo urzędowe wysłane do głównego bohatera przez pomyłkę, całkowicie odmienia jego życie, powoduje narastającą w głowie paranoję. Opowiadanie nasuwa na myśl Proces Kafki, a cała sytuacja nieco przypomina tę z Zabicia ciotki Bursy.
Jak my byśmy się zachowali w takich okolicznościach? Czy naprawdę zdarzenia przedstawione przez Niemczyka są takie nieprawdopodobne? Czy może autor chce nam w nieco wyolbrzymiony sposób pokazać, że to jest właśnie codzienność, że tacy jesteśmy? 

Nie można też nie wspomnieć o minimalistycznych, ale jakże wymownych ilustracjach autorstwa Katarzyny Michałkiewicz-Hansen. Oszczędne w formie i treści obrazy są idealnym dopełnieniem historii, wnoszą do nich jeszcze więcej niepokoju. 

Mama umiera w sobotę pokazuje, że Rafał Niemczyk nie jest kolejnym pisarzem, który zamierza zawojować polską scenę literacką jakimiś napompowanymi, wydumanymi i pseudoszokującymi historyjkami. Książka ta pokazuje, że autor jest człowiekiem niezwykle oczytanym i tymi swoimi przeczytanymi książkami jawnie się inspiruje. Jego opowiadania nie są jednak kalką tego, co już znamy. Znane motywy są tutaj tylko kanwą, na której Niemczyk stworzył swoje historie, na której zaznaczył swoją obecność. Intertekstualność w Mamie…, choć jest obszerna, jest całkowicie nienachalna, rzekłabym nawet, że aluzyjna, taktowna. Odnaleźć w niej możemy wspomnianego wcześniej Poego, Andrzeja Bursę, Franza Kafkę, J.L. Borgesa, trochę popkultury. Każdy coś odnajdzie, każdemu gdzieś coś w duszy zagra podczas lektury. I to zagra bardzo przyjemnie.

Takiego kaca jak po Niemczyku nie miałam nawet po sylwestrze. Mama umiera w sobotę szokuje, zmusza do refleksji, pobudza te rzadko poruszane struny podświadomości, których poruszać może się boimy. Jest przy tym zbiorem przenikliwym i owianym tajemnicą, niepokojem, lękiem. Jest zbiorem absolutnie doskonałym.

Podsumowanie:
Autor: Rafał Niemczyk
Tytuł: Mama umiera w sobotę
Ilustracje: Katarzyna Michałkiewicz-Hansen
Strony: 224
Wydawnictwo: Afera
Moja ocena: 11/10

Chciałabym z tego miejsca podziękować Adrianowi za polecenie i pożyczenie mi tej książki. I za korektę recenzji, choć ma poważniejszej roboty pełno. Dziękuję! 
0
Podziel się

Kiedy zauważyłam, że mój Pokurcz naprawdę zainteresowany jest książeczkami, postanowiłam poradzić się tych mądrzejszych i bardziej doświadczonych rodziców, którzy swoim dzieciom czytają i którzy wybór pierwszych lektur mają już za sobą. Odzew był niesamowity. I choć w komentarzach przewijały się różnorodne tytuły i serie dla najmłodszych, bezsprzecznym liderem został Pucio. Na Targach Książki w Krakowie zaopatrzyłam więc swojego brzdąca w dwie pierwsze książeczki z tej serii. Uwierzcie mi na słowo – to były najlepiej wydane pieniądze w moim życiu. 

Zacznijmy może od dość przyziemnej rzeczy, która dla mnie ma znaczenie ogromne. Pucio i jego rodzinka ratują mi poranki. Poważnie! Kiedy chcę jeszcze chwilę pospać, a Pokurcz zdąży się już naładować, sadzam go koło siebie na łóżku, daję mu jedną z tych książeczek i... śpię! Ostatnio zajmował się „czytaniem” przez półtorej godziny! PÓŁTOREJ. GODZINY. Każda mama wie, że półtorej godziny snu rano przy takim maluchu to niemal jak cała noc. Pucio stał się więc moim wiernym towarzyszem poranków, strażnikiem mojego snu i dobrego samopoczucia. (Należy mieć jednak na uwadze, że Pucio to książka całkiem gabarytowa, zatem nadaje się też do budzenia mamy poprzez pacnięcie jej lekturą przez łeb!). Ale to tylko pierwsza z jego zalet. 

Pucio to zabawy logopedyczne dla najmłodszych, stworzone przez Martę Galewską-Kustrę – logopedę i pedagoga dziecięcego, która specjalizuje się w terapii opóźnionego rozwoju mowy i zaburzeń artykulacji dla dzieci. Książeczki te mogą więc być wykorzystywane zarówno do nauki mówienia, jak i w przypadku terapii, kiedy nasz maluch jeszcze nie mówi, a wydaje się, że powinien. Tym bardziej, że autorka zamieściła w książeczkach liczne wskazówki dla rodziców, które mają nam pomóc w zachęcaniu dzieci do powtarzania i nauki nowych słów. Całość została przepięknie zilustrowana przez Joannę Kłos. Obrazki są duże i pełne szczegółów, które na dłuższej przyciągają uwagę dziecka. Co jednak najważniejsze dla mnie, stanowią ciekawą alternatywę dla słodkich ilustracji, którymi zwykle dekoruje się książeczki dla maluchów. Tutaj kolorystyka jest stonowana, realistyczna i pozbawiona zbędnego cukrowania. Może właśnie dlatego tak bardzo podoba się dzieciom i rodzicom? 

Pucio uczy się mówić. Zabawy dźwiękonaśladowcze dla najmłodszych

Książka ta przeznaczona jest dla najmłodszych czytelników. Jak sam tytuł wskazuje, skupia się ona na powtarzaniu dźwięków wydawanych przez zwierzątka, przedmioty i ludzi. Na każdym obrazku obserwujemy Pucia i jego rodzinę w codziennych scenkach, którym towarzyszą znane maluchom dźwięki (hau, miał, dryń-dryń, kap-kap itd.), które umieszczono w odpowiednich miejscach. Dźwięki zapisane są grubą czcionką, aby maluch od najmłodszych lat zapoznawał się z zapisem graficznymi w ten sposób przyswajał pierwsze literki. Ogólnie książeczka uboga jest w tekst, który tak naprawdę jest zbędny, bowiem rodzic sam może opowiadać dziecku, co na obrazku się dzieje. Tym bardziej, że wszystkie te sytuacje maluch zna już z własnego, krótkiego, życiowego doświadczenia. 
Na końcu książki znajduje się także powtórka z poznanych wcześniej dźwięków, która pozwoli nam ocenić, na ile nasz maluch potrafi się skupić i ile zapamiętać. Efekt może naprawdę zadziwić. Mnie zdziwił i wywołał łzy wzruszenia w moich oczach! Pucio uczy się mówić to książka idealna dla rodziców, którzy chcą w naturalny sposób wspierać rozwój mowy dziecka, stymulować jego pamięć i wyobraźnię. 

Pucio mówi pierwsze słowa 

Konstrukcja drugiej książeczki jest równie prosta i przemyślana. Ta skupia się już jednak na pierwszych słowach, które zaczyna wypowiadać przeciętny dwulatek. Zachęca do odpowiedzi na pytania „Kto?”, „Co robi?”, a więc do nazywania czynności i przedmiotów, które pokazane są w zrozumiałych dla dziecka sytuacjach. Pomaga także w samodzielnym budowaniu prostych zdań. Podobnie jak część pierwsza, książeczka Pucio mówi pierwsze słowa zaopatrzona została we wskazówki od autorki dotyczące prawidłowego korzystania z książeczki i jakich błędów unikać. Nie zabrakło również oryginalnych i wyjątkowych ilustracji autorstwa Joanny Kłos. 
Mój Pokurcz co prawda jeszcze mówić nie umie, jednak po kilku tygodniach spędzonych z Pucio uczy się mówić, w drugiej książeczce potrafi odnaleźć i pokazać, że tu jest hał-hał, a tam dryń-dryń i że wszyscy robią am! 

Podsumowanie:
Autor: Marta Galewska-Kustra
Tytuł: Pucio uczy się mówić, Pucio mówi pierwsze słowa
Ilustracje: Joanna Kłos
Dla dzieci: +1
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Moja ocena: 10/10
Ocena Pokurcza: „Mama! Da!”
0
Podziel się

I tak oto rok 2018 dobiegł końca. Był to dla mnie rok niezwykle intensywny i to niekoniecznie literacko. Prawdę mówiąc, był to rok, w którym przeczytałam chyba najmniej książek od wielu, wielu lat. Pewnie ma to związek z tym, że był to pierwszy rok, kiedy na pełen etat pełniłam funkcję mamy i dopiero całkiem niedawno nauczyłam się na tyle zarządzać czasem, aby wrócić do czytania i (w miarę regularnego) prowadzenia bloga. 

W tegorocznym podsumowaniu nie znajdą się informacje dotyczące zeszłorocznych literackich postanowień, bowiem siłą rzeczy niemal żadnego nie udało mi się spełnić. I tak jestem pełna podziwu, że po kilku miesiącach w ogóle coś przeczytałam, udaje mi się nie zasypiać po dwóch stronach i w ogóle, że nie przesypiam każdej, pozwalającej na to chwili. Zapomnijmy więc o tych planach i przejdźmy od razu do kolejnych kategorii ;) 

Największa literacka porażka 

Ja ogólnie mam taką zasadę, że czytam tylko książki dobre, bo na te złe szkoda mi czasu, którego nie mam ostatnio w nadmiarze. Dlatego większość książek na swoim blogu dość wysoko oceniam. Nawet jeżeli już jakąś złą książkę zmęczę, to oszczędzam sobie pisania jej recenzji, bo... patrz wyżej;) W 2018 roku przeczytałam dwie takie książki. I mam wrażenie, że przeczytałam je tylko po to, żebym miała o czym napisać w podsumowaniu. 365 dni przeczytałam, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że to gniot, na który szkoda i czasu i pieniędzy. Utwierdziłam się. Nic więcej tutaj dodawać nie trzeba. Jednak po Hashtag Remigiusza Mroza sięgnęłam z nieskrywaną nadzieją na historię pokroju Behawiorysty. Dostałam natomiast książkę, której fabuła naprawdę świetnie się zapowiadała, historia miała potencjał, była wciągająca i zaskakująca, napisana jednak tak, że chyba sama zrobiłabym to lepiej. Ba! Zrobiłby to lepiej niejeden początkujący pisarzyna. Och, jakże boli mnie serce, że Mróz częściej mnie rozczarowuje niż zachwyca. Nieodnaleziona również nie podbiła mojego serca. Dobrze, że przynajmniej seria W kręgach władzy trzyma poziom. 

Najlepsza książka 2018 roku

W tym roku przeczytałam wiele dobrych i świetnych książek. Wybór tej najlepszej okazał się dla mnie na tyle trudny, że nie udało mi się wybrać tej jednej jedynej, więc postanowiłam ogłosić w tym roku dwa najlepsze tytuły. 
Same książki są wielkim zaskoczeniem dla mnie, ponieważ (jak już wielokrotnie wspominałam) nie jestem fanką opowiadań. A tu taki psikus! Oba tytuły to zbiory opowiadań! Mogę zatem z czystym sumieniem powiedzieć, że NIE BYŁAM fanką opowiadań. Teraz już jestem. Czytam ich coraz więcej, kupuję ich coraz więcej. 
Pierwsze Słowo Marty Kisiel to pierwsza odsłona mrocznego Kiśla, który, jak się okazje ma nam do powiedzenia dużo więcej. Nie będę się tutaj rozpisywać i odeślę Was po prostu do recenzji. Albo najlepiej do samej książki. 
Nie odeślę Was natomiast do recenzji Mama umiera w sobotę Rafała Niemczyka, bo ta jeszcze nie powstała (ale zapewne pojawi się na blogu w przeciągu kilku dni). Odsyłam Was za to całym sercem do tego popieprzonego zbioru opowiadań, który zapewne zostanie w Waszych głowach na bardzo długo. A na recenzję zapraszam wkrótce. Więcej nic nie powiem. 

O tytuł najlepszej książki walczył w tym roku również Rafał Cuprjak ze swoją drugą powieścią Mamusiu, przecież byłam grzeczna. I bardzo długo prowadził. Kisiel z Niemczykiem poczynili jednak takie zamieszanie pod koniec roku, że skutecznie zepchnęli Cuprjaka na miejsce drugie. 

Obok nich, na trzecim miejscu, a więc również na podium znalazł się tym razem Jakub Małecki ze swoim Dygotem. Po zapoznaniu się z dalszą twórczością autora okryłam jednak, że jest on bardzo wtóry i powtarzalny. Czekam więc na kolejną na książkę spod pióra Małeckiego, która zrobi na mnie takie wrażenie, jak właśnie Dygot.  

Obiecujące odkrycia 2018 roku 

A sporo ich było. W gronie pretendentów do grupy moich ulubionych autorów znalazła się w pierwszej kolejności Aneta Jadowska, która skradła moje serce najpierw swoją osobą, a później ciepłą powieścią o trupie z nadmorskiej Ustki. Trup na plaży i inne sekrety rodzinne to moje pierwsze spotkanie z autorką, jednak na pewno nie ostatnie, bowiem już zaopatrzyłam się w inne tytuły spod jej pióra i jak najszybciej zamierzam po nie sięgnąć. 

Drugim pisarzem, którego zamierzam tutaj umieścić jest Wojciech Klęczar, którego druga książka Flu Game będzie dla mnie już zawsze synonimem wychodzenia ze strefy swojego literackiego komfortu, z którego chyba jednak czasem warto wyjść. W najbliższym czasie sięgnę po jego pierwszą książkę Wielopole, która jest, cóż za przypadek, zbiorem opowiadań. Już nie mogę się doczekać i mam nadzieję, że te dwie pozycje nie będą jedynymi w dorobku tegoż autora.

Czytelnicze i blogowe plany na 2019 rok 

Przede wszystkim czytać więcej. Więcej pisać. Pisać też recenzje książek, które mi się nie spodobają. A ku temu będzie więcej okazji, bo biorę udział w wyzwaniu Trójka e-pik organizowanym przez Zuzannę z bloga Książki Sardegny. W każdym miesiącu trzy kategorie i trzy książki. Jest więc duże prawdopodobieństwo, że trafię na takie, które niekoniecznie trafią w mój gust. Będzie się działo! Jest to dla mnie co prawda nie lada wyzwanie, bowiem trzy książki w miesiącu... Mateńko! Kiedy ja znajdę na to czas? Ale przecież po to są wyzwania, żeby podnosić sobie poprzeczkę.

Ponadto zamierzam rozkręcić nowo rozpoczęty cykl Matka Polka Recenzentka, który z jakiś powodów cieszy się niezwykłą popularnością. Pierwszy (i jak do tej pory jedyny) post z tego cyklu >tutaj< był przez Was w ubiegłym roku najczęściej czytanym wpisem. Jestem pod wrażeniem i bardzo się cieszę, że aż tak spodobał Wam się pomysł, który zakiełkował w mojej głowie podczas jednej z porannych (zimnych oczywiście!) kaw.

Planuję również rozpoczęcie jeszcze jednego cyklu, który wydaje mi się o wiele ciekawszy, jednak wymaga on zdecydowanie więcej przygotowań i czasu niż MPR, więc chwilkę jeszcze muszę się z tym wstrzymać.

Zaznaczę jeszcze raz, że od kilku tygodni jestem członkiem Stowarzyszenia Śląscy Blogerzy Książkowi, a więc czeka mnie jeszcze trochę pracy na tym polu. Mam nadzieję, że uda mi się na tyle zorganizować siebie i dziecko, że będę miała dla ŚBKów jak najwięcej czasu.
I to chyba by było na tyle. W ogóle jestem zdziwiona, że podsumowanie to całkowicie zdominowali polscy pisarze. Brakuje tu Kinga, brakuje wielu nazwisk, które często przewijają się na blogu. Rok 2018 ogłaszam więc Rokiem Polskiej Książki.
Słowo i Poezja! 
0
Podziel się
Nowsze posty Starsze posty Strona główna

Obserwuj

  • facebook
  • instagram
  • googleplus
  • pinterest

Popularne posty

  • Morderstwo, romans i pies – „Morderstwo w Hotelu Kattowitz” [recenzja]
    Czy może być coś lepszego niż dobra lektura po wykańczającym, nad wyraz intensywnym czasie? Czy istnieje lepszy sposób na odpoczynek po ż...
  • Sekrety to kłopot, może największy kłopot ze wszystkich – „Pudełko z Guzikami Gwendy” [recenzja]
    Sekrety to kłopot,może największy kłopot ze wszystkich.Obciążają umysł i zajmują miejsce na świecie. Jak byś się zachował, gdybyś miał...
  • [Matka Polka Recenzentka]: Krótka opowieść o tym, dlaczego moje dziecko będzie opóźnione
    * Witam. Proszę mi wybaczyć śmiałość. Bo widzę że czyta Pani dziecku książki i na siłe chce mu Pani ksiazki zaszczepic. Chcialbym się Pani ...
  • Są inne Annapurny w życiu człowieka – „Annapurna” [recenzja]
    Ach, jak ja kocham góry! Trampeczki, plecaczek i jazda! Na koniec grzaniec luz zimne piwo – w zależności od pory roku. Choć góry wolę ...
  • ...nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję – „Król” [recenzja]
    Długo zastanawiałam się, jak w ogóle zacząć tę recenzję. Zacznę więc szczerze.  Czytając  Króla  Szczepana Twardocha, nie mogłam oprzeć...

Archiwum bloga

  • ▼  2019 (19)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  lutego (4)
    • ▼  stycznia (11)
      • Trup, którego nie było – „Sprawa Salzmanna” [recen...
      • [Matka Polka Recenzentka]: Krótka opowieść o tym, ...
      • Życie to dla nas wieczne wczoraj – „Nostalgia Anio...
      • Tajemnica pomidorowego sosu i włoskiej mafii – „Mi...
      • ŚBK: „Książka papierowa, e-book, audiobook, czyli ...
      • Są inne Annapurny w życiu człowieka – „Annapurna” ...
      • …Śmierć nie jest równym przeciwnikiem dla potężnyc...
      • Plagiat, którego nie było. Czy naprawdę jestem „zł...
      • Bunt w zawieszeniu nie istnieje – „Mama umiera w s...
      • [Matka Polka Recenzentka]: Uczymy się mówić, czyli...
      • Książkowe podsumowanie 2018 roku – Rok Polskiej Ks...
  • ►  2018 (13)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (6)
    • ►  października (1)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2017 (7)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2016 (10)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (1)

Autorzy

Marta Kisiel (7) Remigiusz Mróz (5) Jakub Małecki (4) Aneta Jadowska (3) Stephen King (3) Wojciech Klęczar (3) Artur Laisen (2) Daniel Keyes (2) Donna Tartt (2) John Irving (2) Krzysztof Bonk (2) Rafał Cuprjak (2) Rafał Niemczyk (2) Robert McCammon (2) Ahsan Ridha Hassan (1) Alice Sebold (1) Dawid Kain (1) Elizabeth Adler (1) Gabriele Clima (1) Jo Nesbø (1) Jonathan Carroll (1) Katarzyna Rupiewicz (1) Marta Galewska-Kustra (1) Marta Obuch (1) Mary Shelley (1) Maurice Herzog (1) Monika Kassner (1) Paulina Wróbel (1) Richard Chizmar (1) Richard Morgan (1) Robert Szmidt (1) Szczepan Twardoch (1)
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Copyright © 2016 białe mebelki

ThemeXpose & Blogger Templates