Wszędzie czuję się tak, jakbym był gdzieś obok – „Flu Game” [recenzja]


Wszędzie czuję się tak, jakbym był gdzieś obok. Nie jestem u siebie nawet na osiedlowym boisku, które odwiedzam już bardzo rzadko, bo przecież z niego wyrosłem. Tak jak wyrasta się ze starych spodni, ze zbierania puszek czy wiary w to, że świat urządzony jest sprawiedliwie. 

Kraków, lipiec 2016 roku. W dusznym i gorącym powietrzu wisi widmo zbliżających się Światowych Dni Młodzieży, a w mieście dochodzi do serii niewyjaśnionych zaginięć. Sędzia Kamil Wojtas w wolnych chwilach zajmuje się odwiedzaniem krakowskich knajp (choć na co dzień są to raczej herbaciarnie), przysłuchuje się barowym rozmowom i stara się uciec od swojego nudnego, prozaicznego życia, z którego nigdy nie był zadowolony. Próbuje uporać się z demonami własnej przeszłości, ze swoimi słabościami i przyszłością o tyle przerażającą, że zdającą się nie należeć do niego. Jak zresztą wszystko. 

Flu Game to druga po Wielopolu książka Wojciecha Klęczara, do której, przyznam szczerze, nastawiona byłam nieco sceptycznie. Proza współczesna, proza barowa, proza egzystencjalna. Byłam pewna, że dla mnie miejsca tam nie będzie. Ale było. I jestem bardzo zadowolona, że udało mi się wyjść poza strefę mojego literackiego komfortu

Wszystkie wydarzenia obserwujemy oczami głównego bohatera, którego w sumie uznać możemy za bohatera jedynego. Reszta postaci tylko pojawia się i znika – bez znaczenia, czy były one bardziej czy mniej istotne. Robią, co mają do zrobienia, i znikają. I choć na początku wydawało mi się to dość dużą wadą, z czasem zrozumiałam, że przecież to świat widziany oczami Wojtasa – człowieka, któremu właśnie w ten sposób upływa życie. Człowieka, wokół którego po prostu dzieją się rzeczy,  dla którego nic tak naprawdę nie ma znaczenia i który każdego dnia przyodziewa maskę, udając, że wcale tak nie jest, że nie jest samotny i wyobcowany. 

Klęczar skleił świat przedstawiony ze strzępków wspomnień, barowych rozmów, którym przysłuchuje się nasz bohater, oraz monologów Kamila Wojtasa. Przede wszystkim tych ostatnich. Wydawać by się mogło, że taki sposób opowiadania historii nie ma szans na powodzenie – ktoś przyszedł, coś powiedział, poszedł i w sumie jakoś nic z tego nie wynika. Ogólny chaos stworzony z przypadkowych sytuacji, spotkań, rozmów i wspomnień. Na pierwszy rzut oka może nie wyglądać to dobrze. Moim zdaniem jednak taki sposób budowania historii jest jednym z największych plusów Flu Game. Bo jak inaczej autentycznie opowiedzieć świat, który nas otacza, jeśli nie właśnie opisując sytuacje, które się wokół wydarzają? Te zwykłe, prozaiczne, te których może nie zauważamy, a które są drobnymi, acz stałymi elementami życiowej mozaiki? 

Ta historia płynie. Ale nie tak, jak gładko płyną opowieści snute przez Jakuba Małeckiego. Ta historia jest leniwa, mozolna, jak świat obserwowany przez Kamila ze swojego balkonu, z całkiem nowego fotela z Ikei. Ta historia jest duszna i parna, jak lipcowe popołudnia. Ta historia miejscami zdaje się nie do zniesienia.

Flu Game to powieść przede wszystkim niezwykle autentyczna, prawdziwa, namacalna wręcz, napisana niezwykle ładną, poprawną i prostą polszczyzną. Prawdziwą. Zabrakło w tym wszystkim tylko rzetelnej redakcji, która mogłaby niektóre fragmenty wyciągnąć na jeszcze wyższy poziom. Miejscami miałam wrażenie, że zdania do siebie nie pasują, że momentami brakło chęci i staranności, że można by przeredagować to i owo… Ale to jedna z niewielu wad. 

Powiedzmy to sobie od razu (choć może nie tak od razu, skoro dopiero teraz): Flu Game to nie jest kryminał. I choć echa tych tajemniczych zaginięć ciągną się przez całą powieść, nie jest to historia o domorosłym detektywie, który na własną rękę rozpocznie niezwykle niebezpieczne śledztwo. Co to to nie! Niech nie zwiedzie Was blurb (mnie trochę zwiódł, przyznaję się). 

Zakończenie Flu Game jest o tyle dziwne, że mogłoby być zakończeniem zupełnie innej książki, zupełnie innej historii. Klęczar nagle zupełnie burzy cały światopogląd, który zbudował, tworząc tę opowieść. Jak za dotknięciem różdżki ściąga maski, pozbywa się pozorów, zadaje naprawdę ważne pytania. Jednak czy można na nie w ogóle odpowiedzieć? 

Flu Game to historia niedopowiedziana, to historia, która nieco niepokoi, historia, która – mam wrażenie – tak naprawdę zaczyna się wtedy, kiedy książka de facto się kończy

I choć po skończonej lekturze nie nie potrafiłam o niej zbyt wiele powiedzieć, a recenzja miała być krótka, bo nie umiałam ubrać w słowa swoich wrażeń, to w trakcie pisania nabrały one kształtów możliwych do opisania. Tak jakby książka urosła w mojej świadomości podczas pisania recenzji. Zdarzyło mi się tak, zaiste, pierwszy raz! 

Podsumowanie:
Autor: Wojciech Klęczar
Tytuł: Flu Game
Strony: 130
Wydawnictwo: FORMA
Moja ocena: 7,5/10

Sylwia Słupianek