białe mebelki
  • Recenzje
    • Powieść
    • Opowiadania
    • Literatura faktu
    • Poradnik
  • Matka Polka Recenzentka
    • Książeczki Dla Najmłodszych
    • Dla starszych
    • Dla Rodzica
  • Lifestyle
    • Karotka w garach
    • Karotka na szmacie
    • Zagubiona w czasie
    • Zbrodnia na macierzyństwie
  • Inne
    • ŚBK
    • Relacje
    • Wywiady
    • Zapowiedzi
    • Akcje
Czy może być coś lepszego niż dobra lektura po wykańczającym, nad wyraz intensywnym czasie? Czy istnieje lepszy sposób na odpoczynek po życiowych zawirowaniach i emocjonujących zmianach niż świetna historia, która jednocześnie bawi, wzrusza i trzyma w napięciu? 
Morderstwo w Hotelu Kattowitz Marty Matyszczak wpadło w moje ręce w najbardziej odpowiednim momencie. Takiej książki właśnie potrzebowałam, taką historię chciałam poznać i naprawdę żałuję, że piąta część z serii „Kryminału pod psem” była moją pierwszą. 






Cały tekst: https://bialemebelki.pl/recenzja-morderstwo-w-hotelu-kattowitz/

Białe Mebelki
0
Podziel się

Czy ja w ogóle jestem kobietą? Takie pytanie zadaję sobie za każdym razem, kiedy sięgam po jakąkolwiek pozycję z literatury typowo kobiecej, czyli w sumie rzadko, bo katować się nie lubię. W ramach poszerzania swoich literackich horyzontów postanowiłam jednak sięgnąć po takową książkę, którą zarekomendowała mi Pani Bibliotekarka. Tym bardziej, że blurb raczej mnie zachęcił. 

„Jestem w niebezpieczeństwie. Musisz mi pomóc. Błagam spotkaj się ze mną w Wenecji”. Właścicielka paryskiego antykwariatu jest zaskoczona rozpaczliwym telefonem od obcej kobiety. Tym bardziej że nieznajoma twierdzi, że wie coś o jej narzeczonym, który dzień przed planowanym ślubem zniknął bez słowa wyjaśnienia… Z niepokojem, ale i z nadzieją Preshy wyrusza do Wenecji. Nie podejrzewa, że została uwikłana w sieć kłamstw, podstępów i zbrodni.

Taki oto zaraz fabuły znalazłam z tyłu książki. Uwierzyłam więc, że nie będzie tak źle, że to może nie będzie zwyczajny romans, że te thrillerowe wątki sprawią, że będę się świetnie bawiła. Och, jakże się pomyliłam. Znów się pomyliłam. Spotkanie w Wenecji Elizabeth Adler jest bowiem niczym innym jak zwyczajnym romansidłem pełnym bohaterek, których naprawdę nie potrafię zrozumieć (choć bardzo się starałam!), sztampowych kreacji czarnych charakterów i jednego cudownego mężczyzny. I chyba niedługo stracę zaufanie do bibliotekarzy! 

Cała recenzja: https://bialemebelki.pl/recenzja-spotkanie-wenecji/

Białe Mebelki
0
Podziel się

Pokurcz ostatnimi czasy zaczytuje książeczki z serii Przesuń Paluszkiem. Z niesłabnącym uśmiechem na małej buzi przesuwa tym paluszkiem i nadziwić się nie może. Po kilku tygodniach zabawy, podsumowuję więc zalety tych książeczek. Wad bowiem nie odnotowałam. 

Seria Przesuń Paluszkiem od Wydawnictwa WILGA to kartonowe książeczki, które mają za zadanie rozwijać motorykę małą (czyli motorykę palców i dłoni) u małych dzieci. W jaki sposób? A no, w wyjątkowo prosty. Każda strona zaopatrzona została w ruchome elementy, które można przesuwać (no kto by pomyślał!) właśnie paluszkiem. A Pokurcz sobie tym paluchem gmera tam czasem bardzo, bardzo długo, ku mojej niezmąconej radości. Gabriele Clima stworzyła książeczki, które nie tylko pomagają maluchom rozwijać motorykę, ale także rozbudzają ciekawość świata i dają możliwości polepszenia wyobraźni (również rodziców). W książeczkach nie ma bowiem zbyt wiele tekstu. Dzięki temu sami możemy opowiadać dziecku, co dzieje się na ruchomych obrazkach. A co się dzieje?

Cała recenzja: https://bialemebelki.pl/mpr-przesun-paluszkiem/

Białe Mebelki
0
Podziel się

Nie często mam okazję pisać recenzje przedpremierowe. Nie do końca nawet wiem, jak je odpowiednio skonstruować. Na moich barkach spoczywa ciężar opowiedzenia o książce tak, aby zbyt wiele nie zdradzić, przemycić w tekście jedynie esencję, która zachęci innych do sięgnięcia po dany tytuł. Cóż… przyszedł czas na recenzję Tajemnicy Sary H., która swoją premierę będzie miała już 6 marca. Do dzieła więc! 

Przyznam szczerze, że do debiutantów zwykle podchodzę sceptycznie i raczej niechętnie. Mam świadomość tego, że jest to krzywdzące, bowiem każdy kiedyś zaczynał, prawda? I za każdym razem, kiedy sięgam po debiut tak dobry, jak ten Pauliny Wróbel, marzy mi się, żeby wszystkie pierwsze dzieła tak właśnie wyglądały. 

Cała recenzja: https://bialemebelki.pl/recenzja-tajemnica-sary-h/

Białe Mebelki
0
Podziel się

Skandynawska literatura kryminalna swoje lata świetności ma już dawno za sobą. Ludziom znudziły się mroźne, ponure klimaty północy i krew barwiąca śnieg na karmazynowy kolor. Moja fascynacja tą literaturą także już osłabła (szczególnie po ogromnym rozczarowaniu Laurą J. K. Johanssona) i niezwykle rzadko sięgam po książki pochodzące z tamtych rejonów. Ominęła mnie więc wielka fascynacja Jo Nesbø i cyklem o detektywie Harrym Hole'u. W ramach pewnego wyzwania postanowiłam jednak sięgnąć po Pierwszy śnieg – siódmy tom tegoż cyklu.

Kiedy pierwszy śnieg pokrył ulice Oslo, na podwórku Brite Becker stanął bałwan. Nie był on jednak dziełem jej syna i męża. Tego samego dnia kobieta ginie. Komisarz Harry Hole tymczasem dostaje anonimowy list, którego autorem jest tajemniczy „Bałwan”. Zaczyna zauważać pewne związki między tajemniczymi zaginięciami zamężnych kobiet na przestrzeni kilku ostatnich lat – zawsze wtedy, gdy pojawia się pierwszy śnieg. Podejrzewa, że w Norwegii grasuje seryjny morderca, a sam Bałwan może okazać się największym zbrodniarzem, jakiego znał ten kraj. Kim jest Bałwan? Jakie tajemnice z przeszłości wyjdą na jaw? Kogo jeszcze dopadnie psychopata, zanim zostanie złapany? I czy aby na pewno ten, kto został złapany, jest Bałwanem?  

Lubię kryminały, których autor bez skrupułów pogrywa sobie z czytelnikiem. Nesbø prowadzi natomiast grę pozorów na najwyższym poziomie. Podrzuca tropy, pozwala myśleć nam, że wiemy, aby w krótkiej chwili, za sprawą jednego maleńkiego szczegółu udowodnić, jak łatwo jest się pomylić. Bardzo cenię sobie również fakt, że Harry Hole nie do końca jest szablonowym bohaterem. Fakt – nadużywa alkoholu, jest zarozumiały i ma różnorodne problemy. Nie odniosłam jednak wrażenia, żeby był jakoś nad wyraz uzdolniony, posiadał nadprzyrodzone moce, niczym bohaterowie uniwersum Marvela (to ostatnio bardzo powszechne). Harry Hole jest zwykłym człowiekiem – ma swoje demony i problemy. Pozostaje przy tym po prostu świetnym policjantem. Nie jest również jak Joanna Chyłka ze słynnej polskiej serii, która to po mocno zakrapianych wieczorach, rano puszcza pawia i z czystym, jak kryształ umysłem idzie do pracy. Hole umie mieć kaca, jak każdy normalny człowiek. Wielki plus dla Nesbø za stworzenie postaci z pozoru szablonowej, która gdzieniegdzie się tym szablonom wymyka. 

Jeśli się czegoś szuka, łatwo jest przeoczyć coś ważnego.

Nie lubię natomiast uczucia, które towarzyszy mi, gdy wymyślę swoje alternatywne rozwiązanie zagadki, a ono okazuje się tym właściwym. Niestety dzieje się tak coraz częściej, co zarazem sprawia, że coraz rzadziej sięgam po kryminały. W tym przypadku było tak samo. Mniej więcej w okolicach setnej strony już wiedziałam. Kilka plot twistów faktycznie sprawiło, że szczerzej otworzyłam oczy i mocno się zdziwiłam, jednak samego zakończenia szybko się domyśliłam. 

Pierwszy śnieg to jednak naprawdę świetny kryminał – mroczny, pełen zagadek, trzymający w napięciu i nie jeden raz zaskakujący. Odniosłam również wrażenie, że jest „skondensowany” i jest to jego zaleta. Chodzi o to, że to, że Nesbø na 50 stronach mieści to, co większość rozciągnęłaby na 200. Dzięki temu 400 stron wystarczyło, aby stworzyć świetną, pełną szczegółów i zwrotów akcji historię z pełnokrwistymi bohaterami, którzy sprawiają, że wydaje się być ona żywa. 

Choć na początku miałam wrażenie, że Pierwszy śnieg to kolejna przeciętnie napisana książka, w której wszelkie zabiegi językowe ograniczają się do zwykłego „był, zrobił, poszedł, wrócił, napił się”, po kilku rozdziałach przekonałam się, że Nesbø umie nie tylko w detektywistyczne historie, ale także w ładne pisanie. W subtelny sposób nawiązuje do popkultury, polityki i aktualnych sobie wydarzeń. Buduje z pozoru proste, suche zdania, które tak naprawdę pełne są emocji. Przemyca istotne szczegóły w taki sposób, żeby nie zwrócić na nie uwagi od razu. A ja lubię, takie historie, w których od samego początku trzeba wytężyć uwagę, bo wszystko może okazać się istotne. Tym bardziej, że kompozycja bywa nieco zaburzona chronologicznie. Ponadto Jo Nesbø dotyka tematu małżeńskich zdrad, nieślubnych dzieci, które wychowują niczego nieświadomi ojcowie.

Może głupotą jest zaczynać cykl od siódmego tomu. Nie wpłynęło to jednak szczególnie na moją ocenę książki. Z całą pewnością wrócę do początku serii i ponownie dam się porwać mrocznym i mroźnym klimatom Skandynawii oraz nietuzinkowemu komisarzowi. 

Podsumowanie:
Autor: Jo Nesbø
Tytuł: Pierwszy śnieg 
Cykl: Harry Hole
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka 
Strony: 428
Wydawnictwo:Wydawnictwo Dolnośląskie
Moja ocena: 7/10

Książka przeczytana w ramach wyzwania „Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny, kategoria: zimowy tytuł. Czy coś lepiej nadaje się na zimowy tytuł niż skandynawski kryminał? 
0
Podziel się

Jesteśmy istotami nieukształtowanymi i tylko połowicznie wyrobionymi, jeżeli ktoś mądrzejszy, lepszy i bardziej nam miły niż my sami - bo taki właśnie powinien być przyjaciel - nie użyczy nam swej pomocy, by udoskonalić naszą słabą i błędną naturę.

Gdy tylko zdecydowałam się na przeczytanie Frankensteina, od razu zaczęłam się zastanawiać, co napiszę o tej książce. Bo cóż można napisać o książce, która napisana została 201 lat temu, doczekała się już mnóstwa adaptacji i przeróbek, której bohaterowie na stałe wpisali w kulturę, o której wszystko już w zasadzie zostało napisane i powiedziane? Niewiele, niestety. Tym bardziej, że jest to dzieło epoki romantyzmu. Epoki, którą najmocniej znienawidziłam już w czasach szkolnych, a w swojej antypatii utwierdziłam się na studiach. Epoki, do której obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy z własnej woli nie wrócę. Ale wróciłam. Wróciłam i umęczyłam się przy tej historii, jak przy większości szkolnych lektur…

Jeden z wykładowców literatury pozytywizmu powiedział nam kiedyś na zajęciach, że romantyzm jest apoteozą głupoty i nieszczęścia. Pamiętam, jak to zdanie wryło mi się w mózg, bo nad wyraz trafnie i zwięźle określało moje podejście do tej nieszczęsnej epoki i jej dorobku. I choć na początku lektury Frankensteina wydawało mi się, że książka ta nieco odbiega od standardowej romantycznej powieści (w końcu to pierwsza powieść SF!), to po kilku rozdziałach przekonałam się, że się pomyliłam. Tak bardzo się pomyliłam…

Istota ludzka dążąca do doskonałości powinna zawsze zachować spokój i równowagę umysłu i nie dopuścić nigdy do tego, by namiętność albo zachcianki kiedykolwiek go zakłócały. Nie sądzę, żeby dążenie do osiągnięcia wiedzy miało stanowić wyjątek od tej zasady.

Wiktor Frankenstein wiódł wspaniałe życie. Od najmłodszych lat był rozpieszczany i kochany. W jego cudownym dzieciństwie nie było miejsca na smutki i żale, bowiem zewsząd zalewała go miłość i szczęście. Do czasu aż wyjechał z rodzinnego domu na studia, gdzie nauka pochłonęła go bez reszty. Im więcej wiedział, tym bardziej chciał dokonać jakiegoś przełomowego odkrycia, zapisać się na stałe na kartach historii nauki. Jego celem było tchnięcie życia w martwe ciało. I, oczywiście, po wielu próbach i błędach, w końcu mu się udało. To, co stworzył, przeraziło go jednak do tego stopnia, że zwyczajnie przed tym uciekł, pozostawiając swoje opus magnum na pastwę losu. Ten natomiast nie był zbyt łaskawy dla zdeformowanego, nieludzkiego tworu, który – porzucony przez swego stwórcę – musiał wszystkiego nauczyć się sam. 

Mam w sobie wielką miłość, której nie potrafisz sobie wyobrazić. Oraz wielki gniew, który zadziwiłby Cię ogromnie. Jeśli nie zaspokoję jednego... pogrążę się w drugim.


Nie trudno domyślić się, że „czort” (bo tak nazywał swoje dzieło Wiktor) w końcu odnalazł swojego stwórcę i kazał mu stworzyć równie odrażającą towarzyszkę swojej niedoli. W przeciwnym razie zagroził, że skarze Wiktora na największe cierpienia, odbierając mu to, co daje mu szczęście. Wszyscy dobrze wiemy, jak ta historia się skończyła. 

Frankenstein to typowa powieść romantyczna, w której każdy bohater jest głupszy od poprzedniego. Bo przecież ta historia wcale nie musiała zakończyć się w ten sposób. Nigdy nie zrozumiem pobudek, jakimi kierowali się romantycy, dokonując najważniejszych życiowych wyborów. Ich bohaterowie także błądzą jak dzieci we mgle, choć rozwiązanie ich problemów jest tak proste, że aż infantylne. Ale po co? Jak można swoją głupotę schować pod kocykiem utkanym z pięknych, długich i poetyckich zdań, z plastycznych opisów zapierającej dech w piersiach przyrody i przyozdobionym haftem z największych i niewyobrażalnych cierpień, jakie na nich spadają. Tak. Mam wrażenie, że w romantyzmie nie było miejsca na szczęście i spełnienie. A z drugiej strony wydaje mi się, że romantycy byli szczęśliwi i spełnieni właśnie wtedy, gdy najwięcej cierpieli. Jak nie mieli powodu do cierpienia, to… to właśnie stawało się powodem ich nieszczęścia. I to wszystko, Proszę Państwa, odnajdziecie we Frankensteinie. 

I cóż z tego, że człowiek może pochwalić się tym, iż posiada subtelne uczucia znacznie wyższego rzędu niż te, które obserwujemy u zwierząt, skoro to tylko bardziej komplikuje i utrudnia mu życie? Gdyby nasze podniety ograniczały się tylko do głodu, pragnienia, pożądania, moglibyśmy być niemal zupełnie wolni. Ale tak przez byle wiatr, co zawieje, czy byle słówko lub scenę, którą nam ono przywodzi, coś się w nas żywo porusza

Nie mogę powiedzieć, że Frankenstein to książka zła. Gdyby taka była, nie stałaby się „nowożytnym mitem”, nie żyłaby do tej pory w świadomości wszystkich ludzi. Mary Shelley napisała tę książkę, mając zaledwie 19 lat, zafascynowana dorobkiem naukowym swojej epoki, zainspirowana przedwczesnym macierzyństwem oraz twórczością Shelley'a (swojego męża) i Byrona. Frankenstein to kawał świetnej historii o twórcy, który nie udźwignął ciężaru swojego dzieła, o naukowcu, który nie potrafił poradzić sobie z konsekwencjami wielkiego odkrycia, które w końcu go zniszczyło. Mnie po prostu mierzi gdzieś tam w środeczku ten cały romantyzm i pseudopatetyczny język, którym romantycy się posługiwali. 

Narracja we Frankensteinie poprowadzona jest bardzo ciekawie, w typowo romantyczny sposób. Rozpoczyna się od części epistolarnej, w której poznajemy listy angielskiego żeglarza Roberta Waltona pisane do jego siostry z naukowej podróży. W czasie jej trwania załoga ratuje i przygarnia staruszka, który gdy tylko odzyskuje siły, opowiada Robertowi swoją historię. Tym człowiekiem jest właśnie Wiktor Frankenstein. Gdy zaczyna się jego opowieść, narracja zmienia się. Nadal jest ona pierwszoosobowa, jednak narratorem jest Wiktor. Aż do momentu, w którym spotyka się on ze swoim „czortem”. Wtedy głos zostaje oddany jemu. Stworzenie opowiada swoją historię, a później znów obserwujemy bieg wydarzeń oczami Frankensteina. Historię zamykają kolejne listy Roberta do Małgorzaty. Choć w dzisiejszych czasach takie zabiegi kompozycyjne raczej się nie pojawiają, to na początku XIX wieku były bardzo popularne. Język, jak na romantyzm przystało, jest piękny, poetycki i kwiecisty, rzewny i pełen łez oraz cierpienia. Nie można jednak odmówić mu plastyczności, bo w opisy przyrody romantycy umieli (i to jak mało kto!). Frankenstein jest książką raczej ubogą w dialogi (całe szczęście!). Przeważają natomiast monologi bohaterów, które odzwierciedlają ich cierpiący stan ducha. 

Och, Frankensteinie i czorcie! Czymże są wasze wszystkie cierpienia, w porównaniu z tymi, które ja przeżyć musiałam, poznając Wasze żałosne losy? 

I tym akcentem zakończę swój wywód. Więcej po żadną romantyczną powieść nie sięgnę. Ani poemat. Ani zbiór poezji. No, chyba że…

Podsumowanie:
Autor: Mary Shelley
Tytuł: Frankenstein
Tłumaczenie: Henryk Goldmann
Rok wydania: 1989
Strony: 205
Wydawnictwo:Wydawnictwo Poznańskie  
Moja ocena: 6/10

Książka przeczytana w ramach wyzwania „Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny. Kategoria: walentynkowe motywy. Wybrałam Frankensteina, bo nie chciałam zwykłego romansidła. Z deszczu pod rynnę. Mimo wszystko uważam, że taki klasyk warto znać. I jestem z siebie dumna, że przebrnęłam (pani od polskiego też byłaby dumna!). Choć łatwo nie było, a mąż co rusz pytał mnie: czego ty tak tam stękasz nad tą książką?! A tak. Bo, cholera, czasem se lubię postękać. 
0
Podziel się

Ależ mamy w tym miesiącu zupełnie nieksiążkowy, ale za to niezwykle wdzięczny i smaczny temat! Będziemy mówić o jedzeniu, a konkretnie o naszych ulubionych smakach! Nie będę ukrywać, że jest to jeden z moich ulubionych tematów. 

Należę to tej szczęśliwej grupy osób, które mają w żołądku czarną dziurę. Mogę wrzucać w siebie tony jedzenia, słodyczy i wszystkiego. O każdej porze dnia i nocy. I nadal bez problemu mieszczę się w jeansy z podstawówki, a moja waga przekroczyła 40 kg tylko wtedy, kiedy byłam w ciąży (uprzedzam pytania – nie, nie jestem chora, po prostu tak mam. Możecie zazdrościć :)). 


Herbata

To jest mój napój życia. Herbatę pochłaniam w ilościach hurtowych. Każdą. Czarną, białą, zieloną, owocową. Biorę wszystkie. W każdej ilości. Od herbaty rozpoczynam swój dzień, z herbatą go kończę. Z herbatą czytam książki, z herbatą o książkach piszę. Piję ją, oczywiście, nawet teraz, pisząc ten post. Kawa może dla mnie nie istnieć. I choć oddałabym duszę za zieloną herbatę z jaśminem lub mandarynką, to najczęściej sięgam po zwykłą czarną z cytryną. U nas w domu panuje taka niepisana zasada, że może zabraknąć chleba czy masła, ale herbaty i cytryny nigdy! I ziemniaków, ale to już działka mojego Ślubnego.  

Pizza

Pizzę uwielbiam każdym atomem swojego ciała. Pizzę mogę jeść codziennie (czego mój Ślubny zrozumieć nie może, bo on to tylko ziemniaki). Ale... to musi być dobra pizza. Nie będę zachwycać się pizzą, tylko dlatego, że jest okrągła i ktoś powrzucał na nią jakichś składników. O nie! PIZZA MUSI BYĆ DOBRA. A, niestety, coraz rzadziej można na taką trafić. Mam swoje ulubione restauracje (jedna z nich jest nawet u mnie na wsi!), gdzie nigdy się nie zawiodłam i pizzę jadam tylko tam (lub stamtąd, gdy zamawiam do domu). Obok idealnego ciasta, najważniejsze są składniki. Jestem minimalistką także pod tym względem, więc zwykle jadam po prostu capriciose (ser, szynka, pieczarki), od czasu do czasu pozwalając sobie na szaleństwo w postaci dodatkowej cebuli czy papryki. 

Makaron

Kocham miłością nieskończoną. Kocham makaron bardziej niż jakiekolwiek inne jedzenie występujące na tej planecie (tego mój Ślubny też nie rozumie, bo on to tylko ziemniaki). Kiedyś byłam we Włoszech na wycieczce. Nie przywiozłam sobie żadnych pamiątek, bo wszystkie pieniądze wydałam na jedzenie! Prawdziwa historia. Ale nikt nie umie zrobić tak dobrze spaghetti bolognese jak… ja. Poza najpopularniejszym rodzajem makaronu, zajadam się też bez opamiętania tagiatelle ze szpinakiem i suszonymi pomidorami oraz zwykłymi świderkami z najzwyklejszym gulaszem. Gdy jem rosół, to jem raczej makaron z rosołem. Gdy jem pomidorową, to jem raczej makaron z dodatkiem pomidorowej, itd. Ba! Jestem szczęśliwa nawet wtedy, gdy jem po prostu suchy makaron bez niczego (a już taki lekko podsmażony na samym masełku!). 

Nierzadko doskwiera mi deficyt makaronowy, bowiem mój Ślubny to tylko ziemniaki, więc chcąc zjeść spaghetti muszę gotować dwa obiady. A zrobienie mojego idealnego sosu jest dość czasochłonne. Gdy bardzo brak mi makaronu w życiu, zwyczajnie zadowalam się chińską zupką. Lepszy wróbel w garści… 

Steaki

Jeszcze niespełna trzy lata temu, nie wiedziałam, czym jest steak. Na myśl o krwistym mięsie nie czułam raczej ekscytacji. A potem mój mąż zabrał mnie na pierwszą randkę do restauracji. Makaronu nie zamówię, bo wciąganie klusek bywa mało seksowne, pizza raczej też odpada w przypadku romantycznej kolacji. Zostałam więc przy greckiej sałatce, a on zamówił krwisty steak. Ta krew na tym talerzy też raczej nie była seksowna. Widząc mój wzrok, zapytał, czy w ogóle kiedyś próbowałam. Nie próbowałam. Aż do wtedy. Uwierzcie mi, że miałam ochotę wrzucić tę sałatkę do kosza i iść zamówić steaka. Od tej pory zawsze, gdy jesteśmy w restauracji, jem krwistą wołowinę. Choć oboje jesteśmy zgodni co do tego, że ja opanowałam przyrządzanie tego dania do perfekcji. 

Sery

Ser uwielbiam w każdej postaci. Szczególnie umiłowałam sobie chrupki serowe potocznie zwane u nas w domu chrupkami-śmierdziuszkami. Sery kocham jednak w każdej postaci. Normalne, pleśniowe, topione, półtopione, białe, na ciepło, na zimno… Nachosy serowe z serowym dipem to jedna z tych przekąsek, których nie odmawiam nigdy. Nie zważam nawet na czającą się na mnie zgagę. Za sery mogę życie oddać tak szczerze, jak mój Ślubny za ziemniaki. 

Kisiel/owoce leśne 

Zacznę od kisielu, który jest moim najlepszym przyjacielem i towarzyszem długich zimowych wieczorów. Nie jem zbyt wielu słodyczy, żyć mogę bez czekolady i innych łakoci. Kisiel zastępuje mi wszystkie słodkości. Szczególnie ten o smaku owoców leśnych. 
A skoro już jesteśmy przy leśnych owocach, to jest to w ogóle jeden z moich ulubionych smaków: soki, syropy, herbaty, dżemy. Gdy mam wybór, zawsze wybieram owoce leśne! 

Udało się jakoś dobrnąć do końca tego postu. Moje ślinianki są na wykończeniu, cud wielki, że się nie odwodniłam, bo zaśliniłam całą klawiaturę. W międzyczasie zamówiłam też pizzę. Idę więc teraz ślinić szybę w oczekiwaniu na dostawcę. 

Pozdrawiam Was kochani! Idźcie zjeść coś dobrego! 
0
Podziel się

Zwykle nie czytam poradników. Na swoim koncie mam może dwa, trzy tytuły z tego gatunku (z czego tylko jeden – Ciężarówką przez 9 miesięcy Kaz Cooke – coś wniósł do mojego życia). Ostatnio jednak dużo eksperymentuję i coraz częściej sięgam po nowe literackie doświadczenia. Dlatego właśnie sięgnęłam po Odnaleźć sisu Katji Pantzar. Wciąż szukam nowych wrażeń. A poza tym jestem fanką skandynawskiego praktycznego minimalizmu i oczekiwałam, że właśnie taki sposób na szczęście znajdę w tej książce. 

Odnaleźć sisu nie jest poradnikiem typowym. Przypomina bardziej pamiętnik autorki, która po zdiagnozowaniu u siebie depresji, postanawia zmienić otoczenie i na rok przenieść się do Finlandii, skąd pochodził jej ojciec. Tam uczy się nowego życia – nordyckiego, praktycznego życia, które ją zachwyca. Katja odnajduje bowiem szczęście w jeździe na rowerze, morsowaniu, zbieraniu jagód i grzybów, w saunie i zdrowym, zbilansowanym odżywianiu. Nic więc dziwnego, że Katja postanawia zostać w Finlandii na stałe, kształtować i wzmacniać swoje sisu oraz dowiedzieć się, czym właściwie ono jest. I dlaczego Finowie uczynili z niego swoją narodową cechę…

Czym zatem jest owo sisu? Katja Pantzar, szukając odpowiedzi, rozmawia z naukowcami zajmującymi się badaniem tego „zjawiska” oraz ze zwykłymi Finami, z którymi spędza czas na co dzień. Każdy ma jednak swoją teorię na temat tego czym jest sisu. Można go jednak określić jako:

Wyjątkowy rodzaj fińskiej wytrzymałości, niepoddawania się w obliczu wyzwań, obojętnie małych czy dużych, postawa, którą każdy może w sobie rozwinąć.

Mamy zatem książkę, w której blisko dwieście stron poświęconych jest zaletom morsowania, codziennej, niezależnej od pogody jazdy na rowerze, zdrowego odżywiania, korzystania z sauny i kontaktu z naturą. Powiem więcej. W Odnaleźć sisu Finlandia przedstawiona została jak utopia, ziemia obiecana, w której szczęście leje się z nieba. Aby być człowiekiem szczęśliwym wystarczy tylko zbierać jagody w lesie, wykąpać się w środku zimy w morzu i pobiec na saunę. A! Nie możemy także zapomnieć o odstawieniu samochodu do garażu i wybraniu roweru. Codziennie. Deszcz ze śniegiem nie powinny stanowić przeszkody. Wystarczy przecież mieć odpowiednie spodnie i jazda! Czyste, płynne szczęście. Dwieście stron, proszę Państwa. 

Żeby było zabawniej, autorka kończy swój wywód słowami: 

Morsowanie i całoroczna jazda rowerem nie musi wszystkim pasować. To jedna z kluczowych cech sisu: ten szczególny duch wytrzymałości honoruje niezależność i autonomię – chodzi o to, by być scenarzystą własnego sisu. 

Poważnie? Właśnie przeczytałam dokładnie 188 stron na ten temat, żeby dowiedzieć się, że ogólnie mogę robić wszystko? Wystarczy, że stawię czoła przeciwnościom i swojej niechęci? Czyli wystarczy, że wyprasuję w końcu to całe pranie, które od kilku dni na mnie czeka? Bo to aktualnie jest moja największa przeciwność. I naprawdę bardzo nie chcę tego robić. I chyba wolałabym pojechać do pracy rowerem w tę śnieżycę. 

Ale nie jest tak, że ta książka nie ma żadnych zalet. Wręcz przeciwnie. Jest kopalnią informacji dla ludzi, którzy faktycznie lubią jeździć rowerem i chcą robić to niezależnie od pory roku. Jest także kopalnią porad dla początkujących morsów. Można z niej dowiedzieć się również o życiu w Finlandii, systemie szkolnictwa czy służbie zdrowia i to naprawdę robi wrażenie. Katja Pantzar zawarła w swojej książce wiele naprawdę ciekawych wyników badań, rozmawiała z interesującymi ludźmi. Mnie po prostu nie do końca podoba się idea pisania książki, w której pewne rzeczy powtarza się w kółko i do znudzenia. To chyba właśnie dlatego nie lubię poradników. A tutaj dochodzi jeszcze idealizowanie, odrzeczywistnianie wręcz życia w Finlandii. 

Dziwi mnie także zatrważająco zła redakcja. Jak by nie patrzeć Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego jest wydawnictwem naukowym i coś takiego nie powinno mieć miejsca. Żebym nie była gołosłowna, przytoczę kilka przykładów. 

  • Gdy dorastałam, byłam przyzwyczajona do tego, że pigułki – czy to na receptę czy bez – stanowią szybki sposób na rozwiązanie niemal każdego problemu, zarówno, jak i psychologicznego. (str. 149)
  • (…) staraj się, żeby posiłek był złożony w połowie z warzyw (…) – w jeden czwartej z ziemniaków (…) – i w jeden czwartej z białka (…). (str. 111)


Niestety takich „kwiatków” jest naprawdę sporo. Zdarzało się, że niektóre zdania czytałam kilkakrotnie (a nawet na głos!), ale nie mogłam znaleźć w nich sensu, znaczenia. 

Nie wiem dlaczego, ale Odnaleźć sisu pozostawiła mnie w wyjątkowo świetnym nastroju i mimo wszystko bawiłam się dobrze podczas lektury. Bardzo podobały mi się również urocze ilustracje Pawła Sepielaka. Aż mnie ręka swędziała, tak chciałam złapać za kredki i pokolorować! Cudo!

Choć bez wątpienia w tej całej filozofii sisu jest COŚ, mi chyba jednak bliżej do hygge, jej bezpretensjonalnego komfortu i kaszmirowych skarpetek. 

Podsumowanie:
Autor: Katja Pantzar
Tytuł: Odnaleźć sisu. Fiński sposób na szczęście przez hartowanie ciała i ducha
Tłumaczenie: Magdalena Rabsztyn-Anioł
Strony: 206
Wydawnictwo: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 
Moja ocena: 5/10

0
Podziel się


Uwielbiam to radosne oczekiwanie na przesyłkę z nową książką. Na Sprawę Salzmanna oczekiwałam równie radośnie. Aż w końcu w moich drzwiach pojawił się listonosz, a ja jeszcze radośniej rozrywałam paczkę. Wyciągam, wącham, podziwiam czcionkę i papier – standard. I już po spojrzeniu na pierwszą stronę serce na chwilę mi zamarło. Dialogi w gwarze śląskiej. Na dodatek zapisane w śląskiej transkrypcji! No to, ku**a, męczarnia – pomyślałam zrozpaczona. Jak mogłam pominąć tak istotny szczegół?! 

Cóż… pewnego popołudnia siadłam do czytania uzbrojona w słownik. I, proszę Państwa, siedziałam dopóki nie skończyłam! 

Georg Salzmann, właściciel zadłużonej restauracji U Mally'ego, nie żyje. Policja wyjątkowo szybko zamyka śledztwo, orzekając samobójstwo. Jednak sprawa nie jest zamknięta dla Adolfa Jendryska – radcy prawnego reprezentującego wierzycieli Salzmanna. Tymczasem w restauracji dochodzi do serii tajemniczych kradzieży. Adolf ma przeczucie, że mają one coś wspólnego ze śmiercią Georga, więc staje się detektywem-amatorem i na własną rękę rozpoczyna śledztwo. Śledztwo, którego finał zaskoczy wszystkich. 

Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było to kryminał retro, którego akcja dzieje się w latach 30. XX w na Górnym Śląsku, a konkretnie w Świętochłowicach. Monika Kassner świetnie oddała klimat międzywojennych przemian gospodarczych i społecznych nastrojów panujących na autonomicznym Śląsku. Opisy budynków, ulic i kamienic są bardzo plastyczne. A do tego te dialogi w śląskiej gwarze! Wszystko to pozwala nam przenieść się na ten „Śląsk, którego już nie ma”. 

To, co najbardziej urzekło mnie w tej książce to sama narracja. Toczy się dość leniwie, powoli, a mimo wszystko pełna jest emocji i oczekiwania. Sposób opowiadania tej historii idealnie odzwierciedla, jak wyglądało wtedy życie – żadnego wyścigu i codziennej bieganiny. Ten kontrast ze współczesnym światem ze Sprawy Salzmanna wręcz emanuje.

Zachwyciła mnie również konstrukcja fabuły – nietuzinkowa i niecodzienna, jeżeli chodzi o kryminały. Nie ma wciąż nawarstwiających się pytań i akcji pędzącej na złamanie karku do wielkiego kulminacyjnego momentu. I bynajmniej nie jest to wada. Struktura idealnie współgra z narracją, sprawiając, że Sprawa Salzmanna to kryminał niebanalny i wyjątkowy. Brak tego wielkiego klasycznego „bum!” na końcu nie sprawia, że finał rozczarowuje. Co to, to nie! Zakończenie zaskakuje, powoduje wytrzeszcz oczu i wewnętrzny krzyk: ale jak to? Przecież to nie może tak się skończyć. I na szczęście tak się nie skończy, bowiem autorka już zapowiedziała kontynuację, na którą będę niecierpliwie czekać.

Jeżeli lubicie kryminały, ale szukacie czegoś innego, oryginalnego i zaskakującego nie tylko historią, musicie sięgnąć po Sprawę Salzmanna. I nie zrażajcie się tymi dialogami w gwarze śląskiej. Po kilku stronach wszystko czyta się płynnie, a i słownik nie jest potrzebny. Naprawdę! Dowodem tego jest fakt, że przeczytałam tę książkę w jeden wieczór. 

Podsumowanie:
Autor: Monika Kassner 
Tytuł: Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było
Strony: 179
Wydawnictwo: Silesia Progress
Moja ocena: 7/10


Książka przeczytana w ramach wyzwania „Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny. Kategoria: regionalne klimaty. 
0
Podziel się
*Witam. Proszę mi wybaczyć śmiałość. Bo widzę że czyta Pani dziecku książki i na siłe chce mu Pani ksiazki zaszczepic. Chcialbym się Pani zapytać czy nie boi się Pani że syn bedzie pozniej opozniony w stosunku do swoich kolegow z przedszkola? bo teraz to sie raczej powinno dzieci uczyc technologi informatyki i takich rzeczy ktore sa potrzebne. z czytania przeciez pieniedzy miec nie bedzie. mam racje? Prosze nie odbierać tej wiadomości jako atak. Pytam z ciekawosci czystej co pani na to odpowie mi. Pozdrawiam, Witek**

* pisownia oryginalna
** imię zmienione na życzenie autora wiadomości

Zbladłam. Zdębiałam. Aż w końcu zaczęłam się śmiać. I śmiałam się długo za długo, choć sytuacja śmieszna nie jest. Proszę Państwa! To jest sytuacja tragiczna! Może powinnam dawać Pokurczowi jakieś książki o robotyce i programowaniu, żeby nie był w przedszkolu opóźniony? Na początku nie wiedziałam nawet, co odpisać i czy w ogóle odpisywać. Ale, na litość boską, ktoś tego człowieka musi uświadomić! I podejrzewam, że nie tylko jego.

Tablet jak narkotyk 

Podanie dziecku tabletu czy smartphone'a może nas uratować w kilku sytuacjach. Nie mówię, że nie. Możemy skutecznie zająć dziecko w czasie podróży czy w przychodni lekarskiej. Stworzono też mnóstwo aplikacji dla najmłodszych, które pomagają uczyć się literek, piosenek, cyferek. Dwie pieczenie na jednym ogniu, co nie? Dziecko siedzi cicho, a dodatkowo czegoś się może nauczyć. Owszem. Nie zaprzeczę, że tak jest, bo sama święta nie jestem i niejednokrotnie zajmowałam swojego brzdąca tego typu rozrywkami, żeby w spokoju pokroić ziemniaki czy zwyczajnie zjeść ciepły posiłek. Ale, drodzy rodzice, wszystko w granicach rozsądku! Tego typu urządzenia nie tylko mogą spowodować silne uzależnienie, które przecież przydarza się także dorosłym, ale także, jak ostrzegają specjaliści, zaburza rozwój dziecka! W żadną stronę nie należy jednak przesadzać. Nie ma konieczności chowania elektronicznych gadżetów tak skutecznie, jak butelki z Domestosem. Trzeba jednak nauczyć dziecko korzystać z takich urządzeń mądrze, ściśle kontrolować czas zabawy z tabletem i POŚWIĘCAĆ SWOJEMU DZIECKU JAK NAJWIĘCEJ CZASU!

Po raz kolejny odniosę się w poście do naukowców, którzy zajmują się badaniem różnych zachowań i zjawisk. Tacy oto uczeni sprawdzili, zbadali i udowodnili, że  używanie przez dzieci tabletów, smartphone'ów czy konsoli działa na korę mózgową dokładnie tak samo jak... KOKAINA! Nadmiar produkowanej w dopaminy (hormonu szczęścia) powoduje później ataki agresji, płacz i niekontrolowaną, ponadprzeciętną złość, gdy zabierzemy dziecku gadżet. Dłuższe uzależnienie od elektroniki może spowodować agresję, nerwice, stany lękowe, a nawet depresję i stany psychotyczne.

Ale to nie wszystko. Skurcz akomodacyjny, zmęczenie oczu, bóle głowy, nasilenie krótkowzroczności – naprawdę chcecie fundować to wszystko swoim pociechom w zamian za dwie godziny spokoju każdego dnia?
Ja chyba jednak wolę, żeby moje dziecko było „opóźnione”.

Nie tylko książki

Zdjęcie archiwalne <3 
Jestem matą czytającą. Jestem matką książki pożerającą (w miarę możliwości). Dlatego właśnie
swojemu dziecku tę miłość próbuję zaszczepić. I nie wygląda to tak, że katuję syna, zmuszając go do oglądania książeczek czy słuchania, gdy próbuję mu czytać. Nie! Gdy ma ochotę budować z klocków, siadam i buduję z klocków. Gdy chce iść na dwór, ubieramy się (koszmar!) i idziemy na dwór. Wierzę w to, że Dexter (w większości przypadków) sam wie, czego mu potrzeba, żeby się poprawnie rozwijać i dobrze bawić.
Nasz wieczorny rytuał po kąpieli obejmuje czytanie krótkiej bajki. Czasem dwóch, gdy ma ochotę. Czasem żadnej, gdy ochoty nie ma. Ale serce mi rośnie, gdy podaję mu butelkę z mlekiem, a on wyciąga po nią rączki i pokazuje na książkę z bajkami. Wtedy wiem, że robię to dobrze.
W następnym poście napiszę Wam, jakie są zalety czytania dzieciom i jakie korzyści z tego płyną. I wiem, że każdy rodzic, który swojemu dziecku chce zaszczepić swoją pasję, mógłby także napisać taki post – o zaletach aktywności fizycznej, o zaletach zdrowego odżywiania, o zaletach układania puzzli, o zaletach grania w gry planszowe, o zaletach artterapii. Ja wiem, ja żadnej z tych zalet nie neguję. Ba! Sama wiem, że wszystkie te czynności są bardzo ważne i dobre dla naszych pociech, więc staram się dozować swojemu synowi po trochu wszystkiego. Jest to jednak blog o książkach, dlatego o książkach piszę, a w tym poście chodzi mi o przekazanie Wam, że nic nie zastąpi dziecku czasu i miłości, które Wy jako rodzice powinniście mu poświęcać. 

Póki co postarajcie się ograniczyć kontakt Waszych dzieci z technologią i cyfrową kokainą. W zamian za to poświęćcie im więcej czasu i róbcie z nimi to, co najbardziej lubicie razem robić. Obiecuję Wam, że Wasze dzieci nie będą przez to opóźnione, a każda minuta, którą im poświęcicie zwróci się z nawiązką!

Oryginalna wiadomość zacytowana w poście za zgodą autora. 
0
Podziel się

Wizje życia po śmierci, nieba i piekła są motywem w literaturze popularnym. Pisarze (ale nie tylko) często starają się znaleźć alternatywną odpowiedź na odwieczne pytanie „co się z nami stanie, gdy umrzemy”? Alice Sebold w swojej książce także snuje wizję nieba. I choć samo wyobrażenie tego Nieba i Pomiędzy bardzo przypadło mi do gustu, to Nostalgia Anioła niesamowicie mnie rozczarowała.

Nostalgia Anioła to książka z wyjątkowo niewykorzystanym potencjałem. O ile sama historia nie jest miałka, o tyle realizacja już tak. Tak wiele w tej książce było rzeczy niepotrzebnych, tak wiele zabrakło, a w niektórych momentach wręcz łapałam się za głowę z niedowierzania, pytając się w duchu (a czasem także poza duchem): „Serio? To nie jest kpina?”

Zaledwie 14 lat. Tylko tyle było dane przeżyć Susie Salmon na tym świecie. Po brutalnym gwałcie i morderstwie przenosi się do Nieba. Jednak nie do tego ostatecznego Nieba, tylko do Pomiędzy, skąd obserwuje swoją rodzinę, przyjaciół i swojego mordercę. Obserwuje, jak toczy się ich życie po jej śmierci, tęskni za nimi i cierpi, że nie może im pomóc. A przecież ona wie…

!!Uwaga, spoiler!!
Właśnie. Ona wie. Obserwuje to życie na Ziemi przez około 10 lat. Wie, że jej ciało nie zostało odnalezione, wie, że jej oprawca zbiegł i wie, gdzie on jest. A jednak, kiedy dostaje szansę i na krótką chwilę może wrócić na Ziemię, nie zamierza pomóc, nie zamierza naprowadzić nikogo na swoje ciało, na swojego mordercę. Wraca na Ziemię i… stwierdza, że w tej sytuacji najlepsze, co może zrobić, to uprawiać seks ze swoją szkolną miłością! Poważnie?! To był gwóźdź do trumny tej historii.

Na początku akcja powieści jest wartka i trzymająca w napięciu. Po kilku stronach jednak emocje opadają i nie mają zamiaru znów się wznieść. Momentami bywało wręcz nudno, a czytanie zaczęło mi się dłużyć. Pytałam swojego małżonka (który historię zna i lubi), czy ta książka w ogóle dokądś zmierza. „Oczywiście, czytaj!”. Poważnie?! Własnie do tego zmierzała?!

I może to nie jest w tej książce najważniejsze. Może już wcześniej pojawiły się momenty, decyzje bohaterów, które wydawały mi się kompletnie bez sensu. Jednak ta sytuacja stała się przysłowiową wisienką na torcie mojego rozczarowania i zażenowania.
!!Koniec spoilera!! 

Uwielbiam takie książki, w których historia po prostu płynie, w których możemy obserwować życie. Uwielbiam książki o relacjach rodzinnych, o rozczarowaniu ludzkim losem. Ale historyjki opowiadane z zaświatów przez Susie w pewnym momencie zaczynają być miałkie. W wielu miejscach brakło zwykłych związków przyczynowo-skutkowych. Aż ciśnie się na usta powiedzenie, że zabrakło tutaj sensu.

Nie mogę jednak zaprzeczyć, że Nostalgia Anioła napisana została pięknym, subtelnie poetyckim językiem – zwykłym, prostym i zwyczajnie autentycznym językiem nastolatki. I choć jest to bez wątpienia zaleta ogromna, to ten fakt nie jest w stanie zagłuszyć niesmaku, jaki pozostawiła po sobie fabuła.

Nie pierwszy raz spotykam się z sytuacją, w której książka wielbiona przez tłumy, mi zwyczajnie się nie podobała. Może ze mną jest coś nie tak, może nie do końca jest to moja tematyka. Bo gdzieś z tyłu mojej głowy jakiś głosik wciąż mi powtarza, że nie wystarczy tragedia, która spotka dziecko, żebym tę historię kupiła

Podsumowanie:
Autor: Alice Sebold
Tytuł: Nostalgia Anioła
Tłumacznie: Hanna Szajowska
Strony: 366
Wydawnictwo: Albatros
Moja ocena: 5/10

Kolejna, ostatnia już w styczniu, książka przeczytana w ramach wyzwania „Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny. Ciekawa jestem, jakie rewelacje Zuzanna szykuje nam na luty…


0
Podziel się

Gdy zabieram się za czytanie czegoś, co ktoś wcześniej określił mianem komedii, zwykle kończy się to rozczarowaniem, zażenowaniem i obietnicą, że już nigdy, przenigdy nie sięgnę po żadną książkę, której autor wymyślił sobie, że mnie rozśmieszy. Nie rozśmieszy. Zwykle. A tu taka Zuzanna, z takiego bloga Książki Sardegny, wymyśla sobie takie wyzwanie i „każe” mi czytać nic innego, jak… komedię kryminalną! Przeczytałam. Z radością i niesłabnącym śmiechem na ustach przedstawiam więc Martę Obuch, która sobie wymyśliła, że mnie rozśmieszy. Rozśmieszyła. Bezbłędnie! 

Muszę przyznać, że Miłość, szkielet i spaghetti zalegało na mojej półce ładnych parę lat. Upolowałam tę książkę w jakimś antykwariacie i przygarnęłam dlatego, że w tytule było spaghetti. Później dopiero dotarło do mnie, że to komedia, więc odłożyłam ją na swój stos hańby, gdzie wygodnie się kurzyła. Aż wstyd, że tak długo… Całe szczęście, że nie oddałam jej na jakąś książkową wymianę! Cóż to byłaby za strata! Miłość, szkielet i spaghetti już nigdy kurzyć się nie będzie, a Marta Obuch oficjalnie została przyjęta w (nieliczne, bo trzyosobowe) grono pisarzy, którzy skutecznie mnie bawią (do kupy z Martą Kisiel i Anetą Jadowską).

Z jasnogórskiej wieży spada trup, czego świadkiem staje się Ewelina. Jej siostra Dorota tymczasem, chcąc jak najszybciej wynieść się z rodzinnego domu, podejmuje pracę u boskiego, włoskiego biznesmena, którym ma się opiekować. Szybko okazuje się, że ma także wcielić się w rolę kucharki. Gorzej być nie może, bowiem Dorotka, choć piękna i bystra, do gotowania nadaje się tak, jak widelec do rosołu. Z pracy nie zamierza jednak rezygnować, dlatego stawia całą rodzinę w stan gotowości, wpuszcza ją przez okno do kuchni i zajmując się pielęgnacją swojej osoby, obserwuje pracę wiecznie awanturujących się kucharek. Trzecia z sióstr – psychoterapeutka Julka – wbrew sobie, bierze pod swoje skrzydła nowego pacjenta Piotrusia. W tym samym czasie prace wykopaliskowe pod murami Jasnej Góry natrafiają na bardzo stary szkielet, który wkrótce zostaje skradziony. Nie można zaprzeczyć, że wszystkie te wydarzenia w jakiś sposób muszą być ze sobą powiązane, a trop jednoznacznie prowadzi do… sympatycznych Włochów, którzy w rzeczywistości wcale sympatyczni nie są. Może być lepiej? 

Oczywiście, że może! Miłość, szkielet i spaghetti to wariacja wokół Kodu Leonarda da Vinci Dana Browna i Ojca Chrzestnego Mario Puzo, wzorowo okraszona humorem niebanalnym. Pełnokrwiste postaci wciąż wikłają się w zabawne afery, śmieszne sytuacje, które same w sobie już tworzą komizm. I nie ma tu nic na siłę, nic naciąganego. Wszystko dzieje się w niewymuszony sposób, a absurdalne sytuacje, które po sobie następują, łączą związki przyczynowo-skutkowe (tego właśnie zwykle w komediach mi brakuje). Wisienką na torcie są błyskotliwe dialogi, bezpretensjonalnie proste i równie naturalne, co wielobarwni bohaterowie, którzy słowem mówionym operują. 

Miłość, szkielet i spaghetti zawiera w sobie wszystkie elementy, które powinny znaleźć się z dobrej komedii kryminalnej – zaczynając od mafijnej intrygi i detektywistycznych zagadek, poprzez popapranych bohaterów i wartką akcję, a na prostolinijnym, swobodnym humorze kończąc. Dla mnie gratką było też osadzenie wydarzeń w bliskiej mi Częstochowie, którą znam bardzo dobrze, w której kilka lat mieszkałam, studiowałam i pracowałam. Nie musiałam imaginować sobie miejsc, ulic i blokowisk, ponieważ większość z nich wielokrotnie zwiedziłam, w niektórych byłam stałym bywalcem. 

Jednak ta książka nie jest niestety pozbawiona wad. I największą z nich, tą, która po prostu boli mnie w oczy, jest… okładka. Choć książek po okładce oceniać się nie powinno, uważam, że ta książka zwyczajnie zasługuje na to, żeby została zauważona. Bo nie oszukujmy się, że piękne czy intrygujące oprawy graficzne niejednokrotnie przekonały nas do zakupu jakiegoś tytułu. I dyby nie ten makaron w tytule, pewnie sama nie zwróciłabym na nią uwagi. Kolejną rzeczą jest maniakalne wręcz nadużywanie przez autorkę słowa „bynajmniej”. Z początku nawet próbowałam liczyć, jak często ten wyraz się pojawia, jednak akcja mnie pochłonęła i straciłam rachubę. W tym przypadku więc wada została częściowo zagłuszona przez bezsprzeczną zaletę. 

Miłość, szkielet i spaghetti to świetna książka na długie, zimowe wieczory. To petarda dobrego humoru i ciekawej akcji, która wciąga. To nietuzinkowe postaci, które kocha się od pierwszych wersów. To po prostu świetnie skonstruowana i napisana historia, która na pewno poprawi Wam humor! 

Podsumowanie:
Autor: Marta Obuch
Tytuł: Miłość, szkielet i spaghetti
Strony: 333
Wydawnictwo: SOL
Moja ocena: 7/10

Druga z trzech książek przeczytana w ramach wyzwania „Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny. Polecam wszystkim, bo dzięki temu wyzwaniu można poznać naprawdę fajne książki, po które normalnie by się nie sięgnęło! 


0
Podziel się

Kolejny miesiąc, a więc kolejny (już drugi mój!) post tematyczny Śląskich Blogerów Książkowych. A temat dzisiejszego posta bardzo wdzięczny i przyjemny. Książka papierowa, e-book i audiobook, czyli tematy, które wciąż dzielą moli książkowych, powodując liczne, zupełnie niepotrzebne, kłótnie. Bo co to za różnica, jak czytamy i czy słuchanie audiobooka to czytanie, czy nie czytanie? Jest to całkowicie bez znaczenia. Ważne, że czytamy, że poszerzamy horyzonty, że o książce możemy porozmawiać niezależnie od tego, czy ją przeczytaliśmy, czy wysłuchaliśmy. 

Ja się przyznam szczerze, że audiobooków nie lubię i nie słucham. Nie z powodów ideologicznych, w żadnym wypadku! Najzwyczajniej w świecie nie umiem się skupić, jak ktoś mi coś czyta. Ja jestem wzrokowcem. Ja muszę mieć literki przed oczyma. Inaczej po pięciu minutach wzmożonego wysiłku nad skupianiem uwagi… kompletnie nic nie wiem, nie pamiętam. Ach, jakże ja bym chciała umieć słuchać audiobooków. Jakiś cudowny głos czytałby mi książkę, podczas gdy ja oddawałabym się w pełni przyjemności płynącej z obierania ziemniaków, wieszania prania, mycia podłogi czy budowania pociągu z klocków po raz enty tego dnia… Ale nie umiem. Takie moje małe upośledzenie (nie jedyne!). 

Jestem za to ogromną fanką czytników i e-booków. Mój mąż często powtarza mi, że każdy szanujący się miłośnik książek uzna takie czytanie za profanację. Ale co on tam wie, jak z nosem w konsoli siedzi? Nic. A ja wiem! Wiem na przykład, że czytając e-booka, mogę sobie śmiało chrupać serowe chrupki. Mogę też jeść kanapki, pizzę, cukierki czy rosół. Jeść przy czytaniu uwielbiam, ale ktoś mi kiedyś do głowy wbił (bardzo skutecznie!), że nad książkami się nie je. Więc nie jadłam. Dopóki nie zostałam szczęśliwą posiadaczką Kindle'a. Hulaj dusza, piekła nie ma! 

Albo wyobraźcie sobie taką sytuację (choć żadna mama wyobrażać sobie tego nie musi): lato, piękna pogoda, słoneczko przygrzewa przyjemnie, więc… (oczywiście!) plac zabaw! Brzdąc podekscytowany niczym na Gwiazdkę, a ja rozpoczynam pakowanie. Soczek, buteleczka, chrupki jakieś, pampersik na wszelki wypadek, pieluszka, chusteczki nawilżane, łopatki i inne niezbędne w piaskownicy sprzęty. Wiecie, jak jest. Torba pęka w szwach, a chciałoby się jeszcze wcisnąć książkę. Może się uda, może się nie uda, ale załóżmy, że się udało. Idziecie na ten plac zabaw i uciech, brzdąc zajmuje się już konsumpcją piasku i zwykłymi dziecięcymi czynnościami w towarzystwie innych brzdąców radosnych. Chwila dla siebie. Wygrzebujecie tę książkę, otwieracie i… po minucie łzawią Wam oczy, bo słońce odbija się od białych stronic, przyjemny wiaterek szarpie kartki, doprowadzając Was na skraj nerwicy z oczopląsem. Wiem, jak jest, byłam tam. Ale czytnik spokojnie ładuję sobie do swojej małej torebeczki, do której mieści się jeszcze tylko portfel oraz klucze i żaden wiatr mi nie straszny, i żadne słońce też! 

I jeszcze rzecz podstawowa. Wybierając się na wakacje, nie muszę się ograniczać w wyborze tytułów. Biorę wszystko, co chcę, nie zajmując potrzebnego w walizce miejsca i nie narażając się na dźwiganie ciężarów lub ewentualne wysłuchiwanie od dźwigającego męża: na cholerę żeś tyle tych książek nabrała?! I tak pewnie nie będziesz miała czasu żeby czytać! Tak, pewnie nie będę miała… Ale to już inna historia.

Mieszkam na wsi, choć podobno to miasto jest. Słabo trochę widzę tę terminologię, biorąc pod uwagę, że ów „miasto” nie zostało wyposażone w księgarnię. Chcąc więc kupić sobie książkę, sprawdzam rozkłady jazdy autobusów do Częstochowy, organizuję niańkę dla Pokurcza, a tydzień później, zwarta i gotowa, jadę do metropolii, aby dokonać zakupu. Albo nie. Bo mogę też przecież kupić e-booka przez Internet i w kilka minut mieć go na czytniku. Ot, nowa książka bez stawiania połowy rodziny w stan pełnej gotowości. Fajnie, prawda? 

Czytanie e-booków ma jednak też swoje wady, a najgorszą z nich jest bateria w czytniku (czy innym urządzeniu, na którym czytacie). Fakt, czytniki mają to do siebie, że nie rozładowują się nawet po całodziennym użytkowaniu. Czasem od jednego ładowania do drugiego mija miesiąc. A moja głowa ma to do siebie, że zapomina. O ładowaniu też zapomina. Niejednokrotnie więc zdarzyła mi się sytuacja, w której rozsiadłam się wygodnie w pociągu, otwarłam Kidnle'a i jedyne, co mogłam zobaczyć, to przekreślona bateria, błagająca o posiłek z kabla. Papierowa książka by mi tego nie zrobiła. Nigdy! 

Choć technologiczne udogodnienia w kwestii czytania przyjmuję raczej entuzjastycznie, to jednak papierowa książka w wydaniu klasycznym ma pierwsze miejsce w moim sercu. Nie ma nic lepszego niż wielogodzinne buszowanie w księgarniach i antykwariatach, wąchanie papieru i tuszu, podziwianie okładek i szukanie „tej jednej, jedynej”, którą zabiorę ze sobą do domu, a ona w zamian zabierze mnie na niezwykłą przygodę. Nie ma nic piękniejszego niż poustawiane na regałach i półkach woluminy, które są duszą i sercem mieszkania. Za książką klasyczną można się schować, unikając wzroku natrętnego obserwatora w  miejskim autobusie. Papierową książką można też przyłożyć ewentualnemu osobnikowi o niecnych zamiarach. Papierową książkę można wąchać, kartkować, wąchać, podziwiać, wąchać i tulić. I wdychać zapach drukarni, oczywiście.

Podsumowując, nie ma nic lepszego niż dobra książka. Format nie ma znaczenia. Zgadzacie się ze mną? Co sami preferujecie? Jakie czytanie najczęściej wybieracie? 
Photo by Aliis Sinisalu on Unsplash
0
Podziel się

Ach, jak ja kocham góry! Trampeczki, plecaczek i jazda! Na koniec grzaniec luz zimne piwo – w zależności od pory roku. Choć góry wolę jednak zimą. Relaks, piękne widoki i piesze wycieczki – z tym właśnie kojarzyła mi się ta kraina i żadnej innej wiedzy nie potrzebowałam. Oczywiście wiedziałam, że góry są niebezpieczne, że zabrały ze sobą setki żyć. Nie miałam jednak świadomości, jak to wszystko wygląda naprawdę.

Annapurna to dziesiąty co do wysokości szczyt na Ziemi, ośmiotysięcznik, uważany za najniebezpieczniejszą górę świata. Położona jest w Nepalu pośród masywów górskich piętrzących się po obu stronach doliny rzeki Kali Gandaki. Miejscowi nazywają ją „boginią urodzaju” – z połączenia słów „anna” (pożywienie) i „purna” (wypełniona). 3 czerwca 1950 roku Maurice Herzog oraz Louis Lachenal, ryzykując życiem, po raz pierwszy zdobyli ten szczyt. 

Góry ofiarowały nam swoje piękno, które podziwiamy z dziecięcą prostotą i szanujemy jak mnisi myśl o bóstwie.
Annapurna, ku której poszlibyśmy bez grosza przy duszy, jest dla nas skarbem, którym będziemy żyć...

Annapurna to dokładna relacja Maurice'a Herzoga – kierownika wyprawy – z przygotowań, zdobycia i opuszczenia Annapurny. Nie łatwo czytało mi się tę książkę. Może dlatego, że literatura faktu nie leży w ścisłym kręgu moich czytelniczych zainteresowań, może też dlatego, że nie rozumiałam tych wszystkich specjalistycznych słów i czytać musiałam ze słownikiem. 

Na początku akcja nieco się dłuży. Członkowie francuskiej ekipy (Maurice Herzog, Louis Lachenal, Jean Couzy, Marcel Ichac, Marcel Schatz, Gaston Rebuffat, Lionel Terray, Francis de Noyelle i dr Jacques Outdot) badają teren, rozmawiają i pełni nadziei lub wątpliwości snują odważne plany. Chcą jako pierwsi ludzie zdobyć szczyt Dhaulagiri. Kiedy okazuje się, że jest to niemożliwe, wyruszają na Annapurnę… Mają bardzo mało czasu. Nie mają żadnych dokładnych map, nie mają butli tlenowych. Jedyne co mają, to nadzieja, marzenia, odwaga i zawziętość. Tak… szczególnie tego ostatniego nie można im odmówić. 

Droga na szczyt Annapurny nie jest łatwa, ekipa niejednokrotnie ryzykuje życie. W końcu, po kilku dniach wspinaczki, Herzogowi i Lachenalowi udaje się zdobyć Annapurnę. Jako pierwsi ludzie na świecie stają na tym majestatycznym szczycie, jako pierwsi zdobywają także ośmiotysięcznik. A ja, czytając, miałam wrażenie, że w całej tej relacji, to jest tylko nic nie znacząca wzmianka. Ot, weszliśmy, jest cudownie, schodzimy, musimy schodzić… Kilka następnych akapitów uświadomiło mi, dlaczego.

O ile zdobycie Annapurny nie było łatwe, o tyle to zejście z niej okazało się śmiertelnie niebezpieczne. Kiedy Herzog i Lachenal zaczynają odwrót, rozpoczyna się prawdziwa walka o przetrwanie, walka, która fizycznie odbiera oddech. 

W obliczu śmierci siły ludzkie są niespożyte. Gdy wszystko wydaje się stracone, pozostają jeszcze rezerwy, lecz trzeba siły woli, by ich użyć.

Narracja poprowadzona jest w czasie teraźniejszym, co wzmaga emocje. A nie są to emocje dobre. Rozpacz, zagubienie, ból, cierpienie, brak oddechu, ślepota, odmrożenia i w końcu poddanie. I choć śmierć wciąż depcze bohaterom po piętach, wciąż udaje im się jej wymykać. Nie jest to jednak dziełem przypadku. To dzieło świetnie zgranego zespołu. Bo Annapurna to nie tylko dokładny, rzeczowy opis tamtejszych wydarzeń. Annapurna to opowieść o potędze poświęcenia, o prawdziwej przyjaźni, zrozumieniu. O górach, niebezpieczeństwie, śmierci, marzeniach, szczęściu i pięknie. Annapurna to świadectwo i to świadectwo, którego wcale nie czyta się łatwo – wyciska łzy wzruszenia i sprawia, że naprawdę ciężko jest oddychać. Świadectwo, z którym naprawdę warto się zapoznać. 

Książka wzbogacona została o oryginalne fotografie z wyprawy, które urealniają tę historię niejednokrotnie tak nieprawdopodobną, że wydającą się być literacką fikcją. Jednak każde opisane w niej wydarzenie jest prawdziwe. Czasem łatwo o tym zapomnieć.

Podsumowanie:
Autor: Maurice Herzog
Tytuł: Annapurna
Seria: Dookoła świata
Tłumacznie: Rafał Unrug
Strony: 179
Wydawnictwo: Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Moja ocena: 6/10


Po raz pierwszy w życiu sięgnęłam po książkę z gatunku literatury faktu z własnej woli. W większości z własnej. Annapurnę przeczytałam bowiem w ramach wyzwania „Trójka e-pik”, organizowanego przez Zuzannę z bloga Książki Sardegny. To zdecydowanie najciekawsze wyzwanie książkowe, jakie znalazłam. Bardzo wszystkim polecam! 

0
Podziel się

Biedna Śmierć, nie jest równym przeciwnikiem dla potężnych technologii przechowywania i odtwarzania danych w zmodyfikowanym węglu, a wszystko sprzysięgło się przeciwko niej. 

I tak oto znajdujemy się w XXVI wieku. W czasach, w których ludzie pokonali śmierć. Stało się tak dzięki możliwości transferu świadomości, wspomnień i danych do tzw. „stosów korowych”, które wszczepia się ludziom od razu po urodzeniu. Po śmierci zwyczajnie usuwa się stos z ciała (powłoki) i wszczepia w inne – naturalne bądź syntetyczne, specjalnie zaprojektowane. Oczywiście, prawdziwa śmierć wciąż jest możliwa. Wystarczy za pomocą specjalnej broni stopić stos. Najbogatsi jednak i na to znaleźli sposób.

Takeshi Kovacs to były Emisariusz, który w pewnym sensie zostaje wyciągnięty z więzienia i przeniesiony ze Świata Harlana na Ziemię. Choć w tym uniwersum nie udało się jeszcze pokonać bariery prędkości światła, to szybkie podróże międzyplanetarne stały się możliwe dzięki cyfrowemu przesyłowi świadomości. Na Ziemi Takeshi zostaje „zapakowany” w nową powłokę i otrzymuje specjalne zadanie. Jeden z bogatych, wpływowych i nieśmiertelnych biznesmenów (Matów), Laurens Bancroft, wynajmuje go bowiem, aby rozwikłał zagadkę jego śmierci. Sam twierdzi, że został zamordowany, choć wszyscy dookoła upierają się, że popełnił samobójstwo, a policja szybko zamknęła śledztwo. Prawda okaże się jednak dużo bardziej skomplikowana. Nie ma sensu jednak zagłębiać się w niuanse tej misternie skonstruowanej historii, aby nie odbierać nikomu przyjemności z czytania. 

Debiutujący w 2002 powieścią Modyfikowany Węgiel Richard Morgan stworzył niesamowity, piękny i zarazem przygnębiający obraz przyszłości. Narysował nam świat, którym rządzi pieniądz i nie istnieje coś takiego, jak wartość ludzkiego życia. Liczą się tylko żyjący setki lat, bogaci i wpływowi Maci, których ego urosło do boskiej rangi.  

Życie ludzkie nie ma wartości. Czy po wszystkim, co widziałeś, jeszcze się tego nie nauczyłeś? Samo w sobie nie ma żadnej wartości. Żeby zbudować maszyny, potrzeba pieniędzy. Pieniędzy potrzeba na wydobycie surowców. Ale ludzie? – wydała dźwięk jak przy splunięciu. – Zawsze możesz dostać więcej ludzi. Powielają się jak komórki rakowe, bez względu na to, czy tego chcesz, czy nie. Takeshi, mamy nadmiar ludzi.

Morgan połączył w swojej książce elementy klasycznego kryminału noir z cyberpunkową wizją świata. Nie zabrakło także wątków społecznych i politycznych. Zręcznie lawirując między kilkoma gatunkami, stworzył ujmującą, acz gorzką dystopię, o tyle bardziej przerażającą, że tak prawdopodobną. Ponadto fabuła Modyfikowanego węgla jest niezwykle zwiła, pełna zagadek i pobocznych wątków, z których każdy znajduje swoje zamknięcie w zaskakującym finale.

Atrakcyjności powieści dodają opisy rzeczywistości, neonowych krajobrazów i syntetyczno-naturalnego społeczeństwa. Warto zwrócić uwagę na znaczenie wojujących z ideą modyfikowanego węgla katolikach, dla których „zmartwychwstanie” jest świętokradztwem czy o futurystycznych narkotykach, z których każdy posiada dość osobliwe działanie. I choć świat w Modyfikowanym węglu wręcz emanuje wyuzdanym seksem, wszechobecnymi burdelami i pornografią, same opisy erotycznych aktów wyszły Morganowi całkiem smacznie. Jest to jedna z niewielu książek, w których opisy tego typu scen nie wywołały u mnie zażenowania. 

Modyfikowany węgiel to pierwszy tom cyklu o Takeshim Kovacsu. Apetyt na kolejne części wzmaga fakt, że w pierwszym tomie autor tylko zarysował swoje uniwersum, nie zdradzając wszystkich jego tajemnic. Tym chętniej, jak najszybciej sięgnę po Upadłe Anioły i Zbudzone furie.

Pierwszy raz z własnej, nieprzymuszonej woli sięgnęłam po książkę z gatunku fantastyki naukowej. Do tej pory nie była mi także znana idea cyberpunku, nie licząc oczywiście mojego pierwszego spotkania z Altered Carbon – serialem wyprodukowanym przez platformę Netflix, który zachęcił mnie do sięgnięcia po tę właśnie książkę. Po zapoznaniu się z książką i serialem mogę powiedzieć, że Richard Morgan poza świetnym kawałkiem prozy, stworzył też gotowy do sfilmowania scenariusz. Aż dziwi, że Modyfikowany węgiel musiał na swoją ekranizację czekać aż 16 lat! 

Podsumowanie:
Autor: Richard Morgan
Tytuł: Modyfikowany węgiel
Cykl: Takeshi Kovacs, tom 1
Strony: 523
Wydawnictwo: MAG
Moja ocena: 7/10

Dla wszystkich, którzy już zapoznali się zarówno z książką, jak i z serialem, dodam, że niektóre szczegóły i rozwiązania fabularne bardziej podobały mi się w ekranizacji. Rzadko kiedy zdarza się coś takiego!

Książkę przeczytałam w ramach akcji „Czytam z ŚBK: W święta przeczytam zaległą książkę”. Ta nie zalegała może na moim stosie hańby bardzo długo, ale jej byłam najbardziej ciekawa. 
0
Podziel się
Nowsze posty Starsze posty Strona główna

Obserwuj

  • facebook
  • instagram
  • googleplus
  • pinterest

Popularne posty

  • Morderstwo, romans i pies – „Morderstwo w Hotelu Kattowitz” [recenzja]
    Czy może być coś lepszego niż dobra lektura po wykańczającym, nad wyraz intensywnym czasie? Czy istnieje lepszy sposób na odpoczynek po ż...
  • Sekrety to kłopot, może największy kłopot ze wszystkich – „Pudełko z Guzikami Gwendy” [recenzja]
    Sekrety to kłopot,może największy kłopot ze wszystkich.Obciążają umysł i zajmują miejsce na świecie. Jak byś się zachował, gdybyś miał...
  • [Matka Polka Recenzentka]: Krótka opowieść o tym, dlaczego moje dziecko będzie opóźnione
    * Witam. Proszę mi wybaczyć śmiałość. Bo widzę że czyta Pani dziecku książki i na siłe chce mu Pani ksiazki zaszczepic. Chcialbym się Pani ...
  • Są inne Annapurny w życiu człowieka – „Annapurna” [recenzja]
    Ach, jak ja kocham góry! Trampeczki, plecaczek i jazda! Na koniec grzaniec luz zimne piwo – w zależności od pory roku. Choć góry wolę ...
  • ...nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję – „Król” [recenzja]
    Długo zastanawiałam się, jak w ogóle zacząć tę recenzję. Zacznę więc szczerze.  Czytając  Króla  Szczepana Twardocha, nie mogłam oprzeć...

Archiwum bloga

  • ▼  2019 (19)
    • ▼  kwietnia (1)
      • Morderstwo, romans i pies – „Morderstwo w Hotelu K...
    • ►  marca (3)
      • Czy ja w ogóle jestem kobietą? – „Spotkanie w Wene...
      • [Matka Polka Recenzentka]: Zmieniając świat jednym...
      • Hulaj dusza, śmierci nie ma! – „Tajemnica Sary H.”...
    • ►  lutego (4)
      • Ten, kto się nie boi, długo nie pożyje – „Pierwszy...
      • Lód nie jest takim tworzywem, jakim mogą być serca...
      • ŚBKowe smaki
      • Szukając szczęścia w raju na Ziemi – „Odnaleźć sis...
    • ►  stycznia (11)
      • Trup, którego nie było – „Sprawa Salzmanna” [recen...
      • [Matka Polka Recenzentka]: Krótka opowieść o tym, ...
      • Życie to dla nas wieczne wczoraj – „Nostalgia Anio...
      • Tajemnica pomidorowego sosu i włoskiej mafii – „Mi...
      • ŚBK: „Książka papierowa, e-book, audiobook, czyli ...
      • Są inne Annapurny w życiu człowieka – „Annapurna” ...
      • …Śmierć nie jest równym przeciwnikiem dla potężnyc...
  • ►  2018 (13)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (6)
    • ►  października (1)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2017 (7)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2016 (10)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (1)

Autorzy

Marta Kisiel (7) Remigiusz Mróz (5) Jakub Małecki (4) Aneta Jadowska (3) Stephen King (3) Wojciech Klęczar (3) Artur Laisen (2) Daniel Keyes (2) Donna Tartt (2) John Irving (2) Krzysztof Bonk (2) Rafał Cuprjak (2) Rafał Niemczyk (2) Robert McCammon (2) Ahsan Ridha Hassan (1) Alice Sebold (1) Dawid Kain (1) Elizabeth Adler (1) Gabriele Clima (1) Jo Nesbø (1) Jonathan Carroll (1) Katarzyna Rupiewicz (1) Marta Galewska-Kustra (1) Marta Obuch (1) Mary Shelley (1) Maurice Herzog (1) Monika Kassner (1) Paulina Wróbel (1) Richard Chizmar (1) Richard Morgan (1) Robert Szmidt (1) Szczepan Twardoch (1)
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Copyright © 2016 białe mebelki

ThemeXpose & Blogger Templates