białe mebelki
  • Recenzje
    • Powieść
    • Opowiadania
    • Literatura faktu
    • Poradnik
  • Matka Polka Recenzentka
    • Książeczki Dla Najmłodszych
    • Dla starszych
    • Dla Rodzica
  • Lifestyle
    • Karotka w garach
    • Karotka na szmacie
    • Zagubiona w czasie
    • Zbrodnia na macierzyństwie
  • Inne
    • ŚBK
    • Relacje
    • Wywiady
    • Zapowiedzi
    • Akcje
Nie miałam jeszcze okazji się Wam pochwalić, ale od jakiegoś czasu jestem członkiem Stowarzyszenia Śląskich Blogerów Książkowych. W związku z tym, raz w miesiącu (o ile Pokurcz pozwoli) na blogu będą pojawiać się wpisy tematyczne. Ten będzie moim pierwszym. Gdybym miała napisać książkę... 

A do pisania książki przymierzałam się już niejednokrotnie. W szkole co roku brałam udział w Ogólnopolskim Konkursie na Pracę z Literatury. Raz udało mi się wygrać (epistolarne opowiadanie o chłopaku z obozu koncentracyjnego), raz dostałam wyróżnienie (zbiór autobiograficznych anegdot z romantyczną i zabawną fabułą w tle). Traktuje to jako dwa swoje największe sukcesy na scenie literackiej. Nie wiem natomiast, czy kiedykolwiek będzie mi dane napisać swoją książkę. Choć pomysłów miałam już wiele. Jeden nawet opracowany był w każdym, najmniejszym szczególe. Komputer jednak mi się spalił, a zapisany plik przepadł bezpowrotnie… Nauczona doświadczeniem, przy następnym przypływie weny, notatki skrzętnie zanotowałam w swoim CZERWONYM KAJECIE. Pokurcz postanowił mi jednak ten kajet zawinąć, a następnie… zjadł moje opowiadanie. A raczej jego szkielet. Ale zeżarł. Więc chyba nie jest mi dane zostać wielką pisarką. 

Gdybym miała napisać książkę, na pewno ocierałaby się ona o realizm magiczny. Każda bowiem historia, która urodzi się w mojej głowie, zawiera w sobie pierwiastek Niesamowitego. Moim pierwszym pomysłem była kryminalna historia z detektywem ćpunem w roli głównej. Poznawalibyśmy go w momencie, w którym budzi się w krzakach po kolejnej suto zakrapianej imprezie i nic nie pamięta. Wkrótce w tych samych krzakach znajduje ciało pięknej dziewczyny. Kierowany przez jej ducha prowadzi śledztwo, którego koniec byłby naprawdę szokujący. Zarówno dla potencjalnego czytelnika, jak i samego detektywa. Ale zakończenia nie zdradzę, bo może jeszcze kiedyś coś się z tego urodzi… A! I narracja miała być prowadzona z perspektywy tej zmarłej dziewczyny. A w zasadzie to jej ducha. 

Teraz kolej na pomysł drugi, czyli ten, który zaginął w otchłaniach mojego spalonego dysku. Ta historia też miała być kryminalna. Bohaterką byłaby licealistka z niewielkiej miejscowości, obdarzona wyjątkowymi zdolnościami. W sumie to jedną zdolnością – w snach słyszała prawdziwe myśli osób, z którymi rozmawiała w ciągu dnia. Byłoby to powodem jej wielu życiowych rozczarowań. Aż do momentu, gdy pewnej nocy odkrywa w głowie kolegi myśl o ukrytym w jego studni ciele matki. Nawiązuje więc z nim bliższą relację, aby później, w snach, prowadzić swoje śledztwo. Dopracowany miałam w tej historii każdy szczegół, pojawiać miał się również wątek miłosny. Ogólnie wszystko miało być tak, żeby podobało się niemal każdemu. W zaistniałej sytuacji nie spodoba się nikomu :) 

Zdradzę Wam jeszcze, że opowiadanie, które pożarte zostało przez Pokurcza zawierałoby w sobie odnalezione dziecko, elementy z prozy Jonathana Carrolla i Stephena Kinga oraz całkiem niezwyczajną szafę. Jako, że udało mi się ocalić przed wszystkożerną paszczą fragmenty moich obszernych notatek, więcej powiedzieć nie mogę. A nuż jeszcze któregoś pięknego dnia do tej historii wrócę.

Jeżeli chodzi o okładkę, zawsze marzyła mi się czarna, matowa, z lakierowanymi elementami w kolorze turkusu lub pudrowego różu. Co dokładnie miałoby na niej się pojawiać, nie mam pojęcia. Ale na ten moment zapewne poprosiłabym o projekt Tomasza Majewskiego. 

Chyba każdy książkoholik marzył o tym, aby któregoś dnia w jego księgozbiorze znalazła się książka z jego nazwiskiem. I przy okazji tych nadchodzących Świąt każdemu marzycielowi-pisarzowi tego z całego serca życzę! 
0
Podziel się

Pamiętam ze swojego dzieciństwa okres wielkich oczekiwań na premiery kolejnych książek z serii o Harrym Potterze. Pamiętam, jak ten mały czarodziej obudził we mnie miłość do czytania. Od tamtego czasu nie było takich wakacji, których nie rozpoczęłabym lekturą wszystkich części Harry'ego Pottera, po których następował maraton filmowy. I za każdym razem jest tak samo – tak samo magicznie, tak samo niesamowicie. I wiecie co? Bardzo możliwe, że nasze dzieci będą z taką samą miłością i zaangażowaniem zaczytywać się w historiach o małym aniołku z alergią na pierze i jego radosnej ekipie, która to z książki na książkę wciąż się powiększa. Życzyłabym tego sobie i życzyłabym tego Marcie Kisiel. 

Świat byłby niepełny, gdyby żyli na nim sami zwyczajni ludzie. Zwyczajni ludzie robią mnóstwo zwyczajnych rzeczy, bez których nie umielibyśmy żyć. Ale to dziwni ludzie wspinają się na najwyższe szczyty gór, latają w kosmos, patrzą godzinami w gwiazdy. Przekraczają granice światów... albo zdrowego rozsądku. Albo piszą książki.

Małe Licho i tajemnica Niebożątka to kolejna po Dożywociu, Sile Niższej i Szaławile opowieść z uniwersum Lichotki i okolic. Ta jednak dedykowana jest przede wszystkim dzieciom (tym nieco większym), ale zapewne przypadnie do gustu także dorosłym, szczególnie fanom Ałtorki. 

Niebożątko, Bożek, Bożęty… Ten dziewięciolatek nie tylko imię ma niezwykłe. Na ogół rzecz biorąc, niezwykłe ma wszystko, poczynając od ojca – seryjnego samobójcy zakochanego w romantycznej poezji oraz robótkach ręcznych, poprzez nietuzinkową rodzinkę i zasmarkanego anioła stróża, aż po swoją wielką tajemnicę. Tajemnicę, której strzeże, jak największego skarbu, jak wielofunkcyjnych chrabąszczy. Tajemnicę, która wkrótce może wyjść na jaw, bowiem wujek Konrad zarządził, że Bożek idzie do normalnej szkoły… I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Bożek nie znał za bardzo innego świata niż ten, który od urodzenia go otaczał. Nie wiedział nawet, czym właściwie jest ta cała szkoła. Nie rozumiał, po co mu ten cały świat. I Licho też nie rozumiało. Tym bardziej, że to wydarzenie zmieniło tak naprawdę wszystko…

Małe Licho i tajemnica Niebożątka to pełna ciepła i miłości opowieść o tym, co jest w życiu dzieci  (i nie tylko!) najważniejsze. Marta Kisiel zauważa i porusza naprawdę istotne dla dziecka problemy – brak rodzica, obojętność dorosłych, brak zrozumienia i akceptacji czy fakt wielkiego wydarzenia, jakim bez wątpienia jest pójście do szkoły. Uczy także tolerancji i pokazuje, że bycie innym wcale nie jest złe, że bycie innym to tak naprawdę bycie kimś wyjątkowym. To wszystko sprawia, że opowieść ta, choć dedykowana dzieciom, jest bardzo dojrzała i pozbawiona infantylności, którą można przypisać większości tego typu książek. Mało tego! Małe Licho to książka pełna grozy, którą podkreśla romantyczna ballada J. W. Goethego Król Elfów, towarzysząca Niebożątku niemal od narodzin. 

Nie byłabym sobą, gdybym nie rozpłynęła się właśnie w tym momencie nad językiem, co uczynić zamierzam. Małe Licho napisane jest językiem prostym, a zarazem bogatym. Ałtorka nierzadko używa słów, które dla dziecka mogą być niezrozumiałe. Po co? A pewnie po to, żeby dziecko zapytało: mamo/tato, a co to jest abdykacja? (Trochę to sadystyczne ze strony Marty Kisiel – jakby dzieci zadawały za mało pytań z gatunku: a co to jest? a po co? a to, co to jest?). To właśnie sprawia, że książka ta edukuje, naprawdę edukuje, wzbudza ciekawość i chęć rozumienia. Nie zabrakło tu również zabawy słowem, zabawy formą i w ogóle żadnej zabawy w Małym Lichu nie zabrakło.

Jeden z moich ulubionych fragmentów Małego Licha to ten, w którym Ałtorka opisuje beztroski czas lata, niczym nieskrępowanej zabawy. Ach, jak ja uwielbiam takie opowieści! To słońce, ten czas ciągnący się w jego promieniach, jak cukierki krówki, te zabawy, wygłupy, czysta, dziecięca radość. To jest to, za czym tak bardzo się tęskni, gdy jest się już dorosłym... 

Stary dom ożywał i zaczynał się ten najwspanialszy ze wszystkich czas. Czas długich i ciepłych dni, czas okien otwartych na oścież, czas buszowania po ogrodzie, podjadania owoców prosto z krzaczka, tarzania się w świeżo skoszonej trawie (dopóki mama nie zobaczyła plam na ubraniach), czas szaleństw w stawie, nocowania w namiotach i jedzenia pieczonych ziemniaków prosto z ogniska, chociaż parzyły język i palce.

Małe Licho i tajemnica Niebożątka wciąga, bawi, śmieszy, straszy, wzrusza i uczy. Pokazuje pewne rzeczy nie tylko dzieciom, ale zauważa także to, na co dorośli powinni zwrócić uwagę. Czego więcej chcieć od książki dla dzieci? Może kilka naprawdę wyjątkowych ilustracji? A proszę bardzo! Paulina Wyrt wykonała kawał naprawdę zachwycającej roboty. Jej ilustracje (a dużo ich tutaj, oj dużo!) są  po prostu przepiękne, oddają klimat historii i pomagają młodszym czytelnikom sobie ją lepiej wyobrazić.

Ja osobiście w Małym Lichu odnalazłam to, za co wiele lat temu pokochałam Harry'ego Pottera. Odnalazłam miłość, przyjaźń, wiarę. Odnalazłam akceptację, tolerancję i grozę. Żadnej innej książce wcześniej nie udało się dotknąć tej części mojej świadomości tak wyraźnie, jak przed wieloma laty zrobiła to Rowling. Marta Kisiel naprawdę to zrobiła, za co jestem jej ogromnie wdzięczna.

Podsumowanie:
Autor: Marta Kisiel 
Tytuł: Małe Licho i tajemnica Niebożątka
Ilustracje: Paulina Wyrt
Dla dzieci: +10 lat
Strony: 204
Wydawnictwo: Wilga – GW Foksal
Moja ocena: 10/10

0
Podziel się

W takim jestem aktualnie wieku, że zarówno ja, jak i wiele moich koleżanek, postanowiłyśmy się rozmnożyć, stając się nieodwracalnie matkami na trzy etaty. Na szczęście w każdej pracy, nawet w tej, którą wykonuje się 24 godziny na dobę, są zbawienne przerwy. Czasem dłuższe, czasem krótsze, ale są. Ja w czasie swoich (nielicznych ostatnimi czasy) przerw maniakalnie pochłaniam książki i z niewyjaśnionych przyczyn dzielę się swoimi o nich wrażeniami tutaj. Mój Pokurcz książki też lubi. Jak to się stało? 

Gdy dzieci są jeszcze TAM, to strasznie im się nudzi! 

Wiele moich znajomych (i nieznajomych w sumie też) pyta mnie: kiedy zaczęłaś czytać Małemu? albo kiedy najlepiej zacząć czytać dziecku? Jak to się dzieje, że moje dziecko chętniej wyciąga rękę po książeczkę niż po telefon? Zasada jest bardzo prosta: NIGDY NIE JEST ZA WCZEŚNIE, ŻEBY ZACZĄĆ CZYTAĆ SWOJEMU DZIECKU! I tę zasadę, moje kochane mamuśki, kochani tatuśkowie także, zapamiętajcie i weźcie sobie do serca. 

Kiedyś tam, jacyś tam naukowcy z zagranicy udowodnili, że dziecko słyszy, będąc jeszcze w brzuchu mamy. Tak słyszy, jak słyszy się pod wodą, ale jednak. Po wyjściu na świat niewiele jeszcze widzi, ale słyszy bardzo dobrze i, co najważniejsze, rozpoznaje głosy ludzi, których w tym brzuchu najczęściej słyszało. Dobrze jest więc puszczać swojemu brzuszkowi muzykę, co wielu rodziców praktykuje (praktykowałam i ja!). Dlaczego by więc nie czytać maluchowi na głos? Przecież tym dzieciom w tych brzuchach musi się strasznie nudzić!

Od czego zacząć to całe czytanie do brzucha? 

Maluchy, którym puszcza się muzykę w ich pierwszym apartamencie, wyraźnie się ożywiają. Możemy więc zaobserwować, czy bardziej podoba im się Sławomir czy raczej Slayer. Co ciekawe, po wyjściu na świat, gdy przekonają się, że jednak istnieje jakieś życie po porodzie, rozpoznają piosenki, których słuchały. Jacyś inni naukowcy (a może i Ci sami, o których mówiłam wcześniej) udowodnili, że tak samo noworodki i niemowlęta reagują na słyszany wcześniej i znany im tekst!

A mogę czytać mojej małej „Mikołajka”? Ja bardzo lubiłam „Mikołajka”, gdy byłam mała – zapytała mnie ostatnio jedna z przyszłych mam. Dziewczyno! Czytaj jej nawet Ogniem i Mieczem, jeżeli to Twoja ulubiona książka jest. Ja do swojego brzucha deklamowałam Remigiusza Mroza, Martę Kisiel, Stephena Kinga i wiele innych książek niekoniecznie dla dzieci. Bo dla tego małego akrobaty w brzuchu najważniejszy jest Twój głos, głos mamy/taty. Znaczenia słów przecież i tak nie rozumie.

Jeżeli jednak chcecie zaobserwować reakcję swojego dziecka, zrezygnujcie z prozy. Postawcie na poezję (choć poezja to słowo w tym przypadku wygórowane). Krótkie, rytmiczne i rymowane wierszyki najlepiej się w tym przypadku sprawdzą (niekoniecznie Inwokacja z Pana Tadeusza, choć ta bez wątpienia jest i rytmiczna, i rymowana).

Mój Pokurcz bardzo lubił, gdy fragmentami recytowałam mu Lokomotywę Juliana Tuwima i do tej pory mu to zostało. W okresie, kiedy cierpiał straszne kolki, Lokomotywa nie raz uratowała nam wieczór. Czytałam mu też inne wierszyki, które pamiętałam ze swojego dzieciństwa. Po urodzeniu chętnie zasypiał przy Panu Maluśkiewiczu (również Tuwima).

Jaki jest sens czytania noworodkom? 

Jak już wcześniej wspomniałam, dziecko po narodzinach niewiele widzi. Słuch ma za to bardzo
dobry. Kocha Twój zapach i głos. Nic nie działa na niego tak kojąco, jak właśnie Twój, mamo/tato, spokojny i pełny miłości głos. Przede wszystkim po to warto czytać tym najmniejszym.

Pamiętam, że jak Pokurcz się urodził, akurat czytałam Amerykańskich Bogów Neila Gaimana. I już w szpitalu, leżąc na sali szeptem czytałam mu tę książkę (jakoś nic innego pod ręką nie miałam ;)). Inne świeżo upieczone mamuśki patrzyły na mnie, jak na kosmitkę, ale co tam. Maluch wykrzywiał buzię w grymasie, który przypominał uśmiech i zasypiał. Jak aniołek.

W późniejszym okresie wielokrotnie stosowałam tę metodę usypiania. Brałam Pokurcza na ręce i czytałam mu na głos. Zajebiście szybko odpływał przy Wotum Nieufności Remigiusza Mroza, czy Dożywociu Marty Kisiel. Oczywiście, nie zanudzałam go jedynie swoimi lekturami. Kiedy tylko mogłam czytałam mu wierszyki i rymowane bajeczki (aż w końcu nauczyłam się ich na pamięć i nie potrzebowałam książki, robiłam za to cielesne wizualizacje).

I tak własnie trzeba robić. Od początku. Pamiętajcie, mamuśki i tatuśkowie – dziecko nie słucha. Dziecko nas obserwuje, dziecko nas naśladuje, bo w jego małej, nieświadomej główce jesteśmy autorytetem, który bezwarunkowo robi wszystko bezbłędnie.

Jak ja to robię, że moje dziecko chętniej sięga po książkę niż telefon? A no tak, że częściej widzi mnie z nosem w książce, niż z nosem w telefonie. Ot, cała, wielka tajemnica!

I na koniec jeszcze raz powtórzę: NIGDY NIE JEST ZA WCZEŚNIE, ABY ZACZĄĆ CZYTAĆ SWOJEMU DZIECKU!
***
Matka Polka Recenzentka to zupełnie nowa seria wpisów na Białych Mebelkach, w której znajdziecie nie tylko tego typu artykuły i przemyślenia (zawsze stricte związane z książkami i czytaniem), ale także (a może nawet przede wszystkim) recenzję książeczek dla tych najmniejszych (i tych trochę większych też). 
0
Podziel się

Wszędzie czuję się tak, jakbym był gdzieś obok. Nie jestem u siebie nawet na osiedlowym boisku, które odwiedzam już bardzo rzadko, bo przecież z niego wyrosłem. Tak jak wyrasta się ze starych spodni, ze zbierania puszek czy wiary w to, że świat urządzony jest sprawiedliwie. 

Kraków, lipiec 2016 roku. W dusznym i gorącym powietrzu wisi widmo zbliżających się Światowych Dni Młodzieży, a w mieście dochodzi do serii niewyjaśnionych zaginięć. Sędzia Kamil Wojtas w wolnych chwilach zajmuje się odwiedzaniem krakowskich knajp (choć na co dzień są to raczej herbaciarnie), przysłuchuje się barowym rozmowom i stara się uciec od swojego nudnego, prozaicznego życia, z którego nigdy nie był zadowolony. Próbuje uporać się z demonami własnej przeszłości, ze swoimi słabościami i przyszłością o tyle przerażającą, że zdającą się nie należeć do niego. Jak zresztą wszystko. 

Flu Game to druga po Wielopolu książka Wojciecha Klęczara, do której, przyznam szczerze, nastawiona byłam nieco sceptycznie. Proza współczesna, proza barowa, proza egzystencjalna. Byłam pewna, że dla mnie miejsca tam nie będzie. Ale było. I jestem bardzo zadowolona, że udało mi się wyjść poza strefę mojego literackiego komfortu. 

Wszystkie wydarzenia obserwujemy oczami głównego bohatera, którego w sumie uznać możemy za bohatera jedynego. Reszta postaci tylko pojawia się i znika – bez znaczenia, czy były one bardziej czy mniej istotne. Robią, co mają do zrobienia, i znikają. I choć na początku wydawało mi się to dość dużą wadą, z czasem zrozumiałam, że przecież to świat widziany oczami Wojtasa – człowieka, któremu właśnie w ten sposób upływa życie. Człowieka, wokół którego po prostu dzieją się rzeczy,  dla którego nic tak naprawdę nie ma znaczenia i który każdego dnia przyodziewa maskę, udając, że wcale tak nie jest, że nie jest samotny i wyobcowany. 

Klęczar skleił świat przedstawiony ze strzępków wspomnień, barowych rozmów, którym przysłuchuje się nasz bohater, oraz monologów Kamila Wojtasa. Przede wszystkim tych ostatnich. Wydawać by się mogło, że taki sposób opowiadania historii nie ma szans na powodzenie – ktoś przyszedł, coś powiedział, poszedł i w sumie jakoś nic z tego nie wynika. Ogólny chaos stworzony z przypadkowych sytuacji, spotkań, rozmów i wspomnień. Na pierwszy rzut oka może nie wyglądać to dobrze. Moim zdaniem jednak taki sposób budowania historii jest jednym z największych plusów Flu Game. Bo jak inaczej autentycznie opowiedzieć świat, który nas otacza, jeśli nie właśnie opisując sytuacje, które się wokół wydarzają? Te zwykłe, prozaiczne, te których może nie zauważamy, a które są drobnymi, acz stałymi elementami życiowej mozaiki? 

Ta historia płynie. Ale nie tak, jak gładko płyną opowieści snute przez Jakuba Małeckiego. Ta historia jest leniwa, mozolna, jak świat obserwowany przez Kamila ze swojego balkonu, z całkiem nowego fotela z Ikei. Ta historia jest duszna i parna, jak lipcowe popołudnia. Ta historia miejscami zdaje się nie do zniesienia.

Flu Game to powieść przede wszystkim niezwykle autentyczna, prawdziwa, namacalna wręcz, napisana niezwykle ładną, poprawną i prostą polszczyzną. Prawdziwą. Zabrakło w tym wszystkim tylko rzetelnej redakcji, która mogłaby niektóre fragmenty wyciągnąć na jeszcze wyższy poziom. Miejscami miałam wrażenie, że zdania do siebie nie pasują, że momentami brakło chęci i staranności, że można by przeredagować to i owo… Ale to jedna z niewielu wad. 

Powiedzmy to sobie od razu (choć może nie tak od razu, skoro dopiero teraz): Flu Game to nie jest kryminał. I choć echa tych tajemniczych zaginięć ciągną się przez całą powieść, nie jest to historia o domorosłym detektywie, który na własną rękę rozpocznie niezwykle niebezpieczne śledztwo. Co to to nie! Niech nie zwiedzie Was blurb (mnie trochę zwiódł, przyznaję się). 

Zakończenie Flu Game jest o tyle dziwne, że mogłoby być zakończeniem zupełnie innej książki, zupełnie innej historii. Klęczar nagle zupełnie burzy cały światopogląd, który zbudował, tworząc tę opowieść. Jak za dotknięciem różdżki ściąga maski, pozbywa się pozorów, zadaje naprawdę ważne pytania. Jednak czy można na nie w ogóle odpowiedzieć? 

Flu Game to historia niedopowiedziana, to historia, która nieco niepokoi, historia, która – mam wrażenie – tak naprawdę zaczyna się wtedy, kiedy książka de facto się kończy. 

I choć po skończonej lekturze nie nie potrafiłam o niej zbyt wiele powiedzieć, a recenzja miała być krótka, bo nie umiałam ubrać w słowa swoich wrażeń, to w trakcie pisania nabrały one kształtów możliwych do opisania. Tak jakby książka urosła w mojej świadomości podczas pisania recenzji. Zdarzyło mi się tak, zaiste, pierwszy raz! 

Podsumowanie:
Autor: Wojciech Klęczar
Tytuł: Flu Game
Strony: 130
Wydawnictwo: FORMA
Moja ocena: 7,5/10
0
Podziel się

Borykająca się z ogromną samotnością Olga zauważa na przystanku tajemniczą postać – ni to chłopca, ni mężczyznę, który uporczywie powraca do niej w myślach. Aż do pewnego dnia, w którym tragiczne wydarzenie krzyżuje losy tej osobliwej dwójki. Jak się okazuje, Dzik (bo tak w myślach nazwała go kobieta) jest nie tylko równie samotny, ale także zamknięty we własnym świecie. Oboje wyalienowani, oboje bez nadziei spotykają się, aby w pewien nietuzinkowy sposób sobie pomóc. 

Jakub Małecki w swojej najnowszej powieści Nikt nie idzie opuszcza polską prowincję i umiejscawia bohaterów w wielkim mieście. Miasto to po brzegi wypełniają przeróżne uczucia, na czele których staje samotność. Jednak nie jest to takie miasto jak u Jakuba Żulczyka – żyjące własnym życiem i pożerające ludzi. Tutaj Warszawa i jej ogrom stają się jedynie tłem dla hermetycznych wydarzeń. 

Kolejnym novum jest fakt, że Małecki ograniczył swoją historię do zaledwie kilku lat, a nie jak poprzednio – wielu pokoleń. Skupił się zaledwie na czwórce bohaterów: Marzenie, Klemensie, Oldze i Igorze. Ich historie krzyżuje w niesamowity sposób i sprawia, że stają się one niezapomniane.

Największą zaletą Nikt nie idzie jest bez wątpienia narracja, poprowadzona także w inny niż dotychczas sposób. Pocięte, porozsypywane wspomnienia i historie oraz zaburzona chronologia prowokują czytelnika do samodzielnego odkrycia i poukładania prawdziwego biegu wydarzeń. A ja uwielbiam takie narracyjne zabiegi. Każdy rozdział coraz bardziej przybliżał mnie do bohaterów, każde wspomnienie sprawiało, że coraz bardziej się z nimi zżywałam. Trudne emocje, niezwykle trudne życiowe sytuacje i wszechobecna, dominująca samotność, kilka niedopowiedzianych słów, zawieszonych gestów, niedokończone historie bliskich sobie ludzi i ogromna tęsknota – to wszystko Jakub Małecki opisał zwyczajnie, prosto, po ludzku i niezwykle autentycznie. A gdzieś w tle wciąż cicho i subtelnie gra muzyka. 

Nikt nie idzie to powieść bez wątpienia wciągająca. Hipnotyzująca wręcz i niepozwalająca się od siebie oderwać. Dodatkowo urzeka subtelną symboliką, która daje do myślenia i pozwala na różnego rodzaju interpretacje. 

Nie jest to jednak książka wolna od wad. Największą, jaką mogę jej zarzucić jest wtórność. Choć z jednej strony jest to coś nowego w wykonaniu Jakuba Małeckiego, choć inna jest koncepcja i narracja, brak jakiegokolwiek ocierania się o magiczny realizm, Nikt nie idzie tak bardzo przypomina swoje poprzedniczki. Ponownie mamy bohatera innego, upośledzonego, wyalienowanego, po raz kolejny kobiety zamknięte są w swoim nieszczęściu i pogodzone ze swoim losem, który chciałby przecież zmienić, znów wszystko jest takie melancholijne i smutne. Małecki po raz kolejny pokazuje świat, w którym praktycznie nie ma nic radosnego, nie ma nadziei na lepsze jutro. A gdy tylko takowa się pojawia, zaraz to jutro ją przegania. 

Gdyby było to moje pierwsze spotkanie z Jakubem Małeckim zapewne byłabym bardziej zachwycona (jak w przypadku Dygotu), bardziej rozpływałabym się nad poetyką tych historii. Jednak patrzenie na świat oczami autora zaczyna zbyt mocno mnie smucić... 

Nie ma jednak wątpliwości, że Nikt nie idzie to książka bardzo dobra, zapadająca w pamięć, pozostawiająca książkowego kaca. To książka, którą naprawdę warto poznać. 

Podsumowanie:
Autor: Jakub Małecki
Tytuł: Nikt nie idzie
Strony: 262
Wydawnictwo: SQN
Moja ocena: 7/10
0
Podziel się

Z Mrozem tak już jest, że albo się jego książki wielbi bez wyjątku, albo nienawidzi za sam fakt, że wyszła spod pióra tegoż autora. Ja należę do tego nielicznego grona osób, które zarówno go nie znoszą, jak i uwielbiają. O ile serie z Forstem czy Chyłką, Czarna Madonna i Hashtag to książki, z czytania których nie czerpałam zbyt wiele przyjemności, o tyle Behawiorystę, dwie pierwsze części Parabellum i serię W kręgach władzy uwielbiam. 

W drugim tomie serii W kręgach władzy Remigiusz Mróz pokazuje nam politykę właśnie odrażającą i fascynującą zarazem. I nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że Większość bezwzględna to tom o wiele lepszy od swojego poprzednika (Wotum nieufności). Ba! Możliwe, że jest to nawet jedna z najlepszych książek w dorobku autora (choć potężną konkurencję stanowi tutaj właśnie Behawiorysta). A pierwsze, co przyszło mi do głowy po przeczytaniu tej książki to pytanie: „Dlaczego tego tomu nie reklamuje się już jako polskie House of Cards?”. Przecież Większości bezwzględnej dużo bliżej do serialowych (i książkowych) realiów amerykańskiej polityki niż Wotum nieufności! 

Czasem odnoszę wrażenie, że polityka polega na nieustannym dodawaniu kolejnych nazwisk do listy ludzi, którzy ci podpadli.


Polska pogrążona jest w kryzysie politycznym. Nie udało ustalić się wotum nieufności, a Patryk Hauer wylądował w szpitalu. Prezydent Daria Seyda planuje międzynarodowy szczyt w Malborku lecz docierają do niej informacje o planowanym w tym czasie zamachu terrorystycznym. Czy można ufać temu, kto te informacje dostarczył? Czy w tym okropnym świecie w ogóle można komukolwiek ufać? Tym bardziej, że kłody pod nogi podkłada Darii ktoś z jej najbliższego otoczenia... A zakończenie tej historii szokuje i pozostawia czytelnika z nutką niedowierzania. A sam autor zdaje się pytać: „a co z nami? co z Polakami?”

Większość bezwzględna to książka, którą możemy traktować, jak powieść z kluczem. Autor zdaje się puszczać oko do każdego uważnego czytelnika, który bez problemu dopasuje fikcyjne postaci do prawdziwych polityków, a wymyślone sytuacje do tych, które faktycznie miały miejsce. Prawdziwa gratka dla fanów i obserwatorów polityki. 

– Ale ten świat odchodzi. I zaczyna się...
– Co? Era rządów prawa? I sprawiedliwości?
– Nie miałem zamiaru używać tak górnolotnych określeń.
– Stwarzałeś takie wrażenie. Poza tym brzmi nieźle, może któraś partia powinna się tak nazwać.

Nie trzeba jednak być na bieżąco z sytuacją polityczną (mnie też zwykle odechciewa się oglądać jakiekolwiek wiadomości), aby świetnie bawić się, czytając tę książkę. 

W Większości bezwzględnej Remigiusz Mróz przedstawia politykę jako grę i dla nikogo ten fakt raczej zaskakujący nie jest. Zasmucające jest jednak, że nie jest to gra o dobro państwa. Nie jest to nawet gra o dobro obywateli. Jest to zwykła, okropna i pełna obłudy gra o tron, oszukańczy hazard znaczonymi kartami. Autor przedstawia scenariusz najzwyczajniej przerażający i o tyle straszniejszy, że prawdopodobny. 

Drugi tom serii W kręgach władzy to swoista zaduma nad kondycją i ustrojem państwa, z której, niestety, nic dobrego nie wynika. Odnajdziemy tutaj też analizę parlamentaryzmu i rządzącej nim arytmetyki oraz teoretyczną i praktyczną analizę mikrotargetingu, który we współczesnej polityce odgrywa ogromną rolę. 

Przy okazji tej serii autorowi często zarzuca się encyklopedyzowanie. Mówi się o dialogach wyciągniętych żywcem z podręczników do prawa czy politologii, a nawet wiedzy o społeczeństwie. I nie da się tym głosom zaprzeczyć. Przez to właśnie teoretyzowanie dialogi znacząco tracą na wiarygodności. Nie mogę jednak nie zauważyć jednego faktu. Ilu wśród czytelników Mroza jest osób, które znają teorię politologii, którzy posiadają szeroki zakres wiedzy o konstytucji i którzy potrafią wyjaśnić wszystkie te typowo prawne sformułowania? Kto tak naprawdę wiedział przed lekturą tej powieści czym w istocie jest większość bezwzględna? Właśnie... Remigiusz Mróz miejscami encyklopedyzuje, ale robi to po to, aby jego książka była zrozumiana przez szersze grono odbiorców. Bez czytania jej z Wikipedią pod ręką.

Ludzie zapomną, co powiedziałeś. Ludzie zapomną, co zrobiłeś. Ale nigdy nie zapomną, jak się dzięki tobie poczuli.

To, co zdecydowanie mi się w Większości bezwzględnej nie podobało, to relacja Patryka Hauera i jego żony Mileny. Poważnie, mdliło mnie już od opisów tego, jacy oni są niezwykli, jacy nietuzinkowi, jak bardzo inni od wszystkich innych. W pierwszej części relacja ta była dla mnie czymś intrygującym. W drugim tomie stała się czym nader irytującym. Tej hauerowej sztampowej oryginalności było dużo za dużo. 

Mimo wszystko uważam, że Większość bezwzględna to popis pisarskich możliwości Remigiusza Mroza. To dowód na to, że jego wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, a dodatkowo potrafi być tak bardzo blisko rzeczywistości. Remigiusz Mróz pozostaje aktualnym i bystrym obserwatorem otaczającego świata, wyciąga z niego to, co najciekawsze i na kanwie obecnych problemów snuje swoje opowieści (i jest to cecha charakterystyczna większości książek Mroza). Jak dla mnie Mróz w szczytowej formie. 

A ja czekam na Władzę Absolutną, jak dziecko na pierwszą gwiazdkę. 

Podsumowanie:
Autor: Remigiusz Mróz
Tytuł: Większość bezwzględna
Seria: W kręgach władzy
Tom: II
Strony: 496
Wydawnictwo: FILIA
Moja ocena: 7+/10
0
Podziel się

Kogo nie pociągają spacery po plaży, szum morza i wiatr we włosach? Kto nie lubi usiąść na piasku i podziwiać zachodzącego słońca, wpatrując się w miejsce, w którym niebo spotyka się z wodą? Może ktoś, kto któregoś poranka odnalazł trupa? Choć nie, Madzi Garstce nawet tajemniczy denat odbijający się od falochronu nie zepsuł tej przyjemności.

Magdalena Garstka, po skończonych studiach, postanawia wrócić do rodzinnej Ustki, nie mając dalszych planów na swoje życie. Podejmuje pracę w rodzinnym pensjonacie kierowanym przez babcię Marię oraz w kawiarni Vincent. Pewnego poranka, podczas swoich codziennych spacerów po plaży, dokonuje niecodziennego znaleziska. Zauważa bowiem mężczyznę bezwładnie niesionego falami. Diagnoza jest jednoznaczna – trup. Madzia postanawia powiadomić więc odpowiednie służby, jednak na własną rękę także rozpoczyna swoje śledztwo. Tym bardziej, że ów denat okazuje się być zaginionym gościem pensjonatu Garstków... 


Madzia, ciekawski, domorosły detektyw, podąża za tropami, odtwarzając ostatnie kroki tajemniczego trupa i robi to, oczywiście, lepiej niż policja. Jednak tajemnica pływającego ciała to tylko początek. Jej śledztwo odkryje przede wszystkim rodzinne tajemnice, o których do tej pory każdy bał się mówić głośno. 

Madzia Garstka to bohaterka, której po prostu nie da się nie lubić – typowa przedstawicielka współczesnego pokolenia, z ciętym językiem, poczuciem humoru, głową na karku i brakiem pomysłu na swoje życie. To właśnie jej osoba sprawia, że nie da się także nie lubić całej powieści. Ta z kolei nie pozwala się od siebie oderwać, kusząc pięknymi opisami usteckiej przyrody, wiszącymi w powietrzu tajemnicami i ciepłym rodzinnym klimatem. Trup na plaży i inne sekrety rodzinne to pełna humoru, ciepła i wzruszeń, lecz także podszyta tragediami i bólem, opowieść o rodzinnych więziach, o szukaniu swojego miejsca na ziemi, o tym, co tak ważne, a tak skrzętnie ukrywane. 

Dawno nie miałam tak, żebym przeczytała książkę w ciągu jednego dnia. Trup na plaży... pochłonął mnie jednak tak bardzo, że wprost nie mogłam się od niej oderwać (oczywiście nie bez zasługi Pokurcza, który przez cały dzień, jak aniołek, bawił się na kocu swoimi zabawkami :D). I choć bawiłam się wybornie z Madzią Garstką w Ustce, czegoś mi w tej powieści zabrakło. Nie fabularnie, na pewno nie. Są to raczej braki z gatunku tych językowych. Tak, jestem fanką prostoty, jestem fanką potocznego języka, w książkach, które tego wymagają, jednak u Jadowskiej to wszystko było zbyt proste, lekko za mocno infantylne. Niektóre dialogi brzmiały nienaturalnie, przez co gubił się gdzieś zawarty w nich żart. 

Trup na plaży i inne sekrety rodzinne to pierwsza z gatunku kryminału powieść Anety Jadowskiej uważanej za królową polskiego urban fantasy (nie do końca mój gatunek, więc było to moje pierwsze spotkanie z autorką). Pierwsza, ale nie ostatnia, bowiem Jadowska w jednoczęściowe nie umie, zatem Trup na plaży... otwiera niezwykle ciepłą i ciekawie zapowiadającą się serię o Garstce z Ustki. I ja po kolejne części z pewnością i wielką ochotą sięgnę. 

Podsumowanie:
Autor: Aneta Jadowska
Tytuł: Trup na plaży i inne sekrety rodzinne
Strony: 301
Wydawnictwo: SQN
Moja ocena: 6/10
0
Podziel się

Nie oszukujmy się – Marta Kisiel kojarzy nam się głównie z aniołkami, bamboszkami i różowymi króliczkami, z wyjątkowym humorem i urokiem, za który pokochaliśmy ją bez granic. O dramatach pisać łatwo, trudniej być pisarzem inteligentnym i zabawnym, nie popadając przy tym w śmieszność. Marcie się to udało. Bez dwóch zdań. Jednak Pierwsze Słowo udowadnia nam, że Kiśl to nie tylko jej różowy pierdolec i mistrzowskie operowanie słowem. Ten zbór jedenastu opowiadań pokazuje, że Marta Kisiel nie jedną twarz ma, a jej wyobraźnia jest nieskończona. 

Zbiór otwiera opowiadanie „Rozmowa dyskwalifikacyjna”, które choć zabawne, absurdalne i zaskakujące, niesie ze sobą też smutny obraz rzeczywistości – rynku pracy, na którym panuje niekończący się wyścig szczurów, w którym ważny jest młody wiek i milion lat doświadczenia. Całą tę sytuację Ałtorka opisuje z typowym dla siebie lekkim komizmem. Bawi niezmiernie, aby za chwil kilka przenieś nas – niczego nieświadomych czytelników – w duszny, mroczny i martwy zaświat. Towarzyszymy w nim zrozpaczonej matce, która pragnie dostać się do świata zmarłych i wydostać z niego swoją córkę. „Katabasis” to opowiadanie dotykające dość popularnego w literaturze tematu, czerpie z greckich mitologii i wierzeń, ale robi to w sposób niezwykle subtelny i poetycki. Stawia więcej pytań, niż pozostawia odpowiedzi. Ogólnie niejednoznaczność jest cechą charakterystyczną większości opowiadań w Pierwszym Słowie. 

Następnie Ałtorka zabiera nas tam, gdzie wszystko się zaczęło – do upiornego domu z gotycką wieżyczką, z zakatarzonym aniołkiem w bamboszkach i innymi stworami. „Dożywocie” pierwotnie było bowiem opowiadaniem, na kanwie którego postała wpierw jedna, a później kolejna książka. A to przecież nie koniec! Kolejnym etapem naszej podróży okazuje się burdel, ładnie nazwany „przybytkiem”. A Kisiel by Kiślem nie była, gdyby ów burdel był zwykłym burdelem. Co to, to nie! Postanowiła więc ów przybytek nawiedzić. I to nie przez byle kogo, bo przez ducha, którego cechuje niezwykła cnotliwość i moralność. Aż chciało by się tam dłużej zabawić, pośmiać się jeszcze i nadziwić...

Tymczasem Ałtorka ma wobec nas zupełnie inne plany. I nie przesadzę, jeżeli powiem, że to właśnie po „Nawiedzinach” rozpoczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Prawdziwe 50 twarzy Marty Kisiel, która snuje przed nami mroczną i przygnębiającą wizję świata, który choć z pozoru niemożliwy, to jakoś tak nieprzyjemnie znajomy. Świata rządzonego przez korporacje, diety i inne modne fitnessy. Świata, w którym tak przyziemna rzecz jak śmierć, pozostaje całkowicie niezauważalna. „Przeżycie Stanisława Kozika” to pierwsze opowiadanie w zbiorze, które naprawdę daje do myślenia i pozostawia czytelnika z wszędobylskim uczuciem niepokoju. To pierwsze opowiadanie, które pokazuje zupełnie innego Kiśla – mrocznego, mocnego i złowieszczego, wciąż jednak operującego lekkim słowem pisanym i charakterystyczną nutką humoru. 

Tych cech nie odnajdziemy już w „Jadeicie” – rasowym horrorze godnym Edgara Allana Poe, horrorze z trupem i duchem. I z erotyczną scenką początkową, niemal jak u Lovecrafta. Kolejne twarze Kiśla do kolekcji. Marta przeraża, szokuje i niepokoi i ani myśli przestać. „Miasto Motyli i Mgły” to ocierająca się o realizm magiczny opowieść o pewnym chłopcu, który w zaskakujący sposób łamie serca. 

W tym momencie na chwilę zwolnimy tempo. Ałtorka postanowiła dać nam chwilę wytchnienia i na chwilę znów nas rozbawić. „W zamku tej nocy” to przezabawna wariacja wokół klasycznego romantycznego dramatu, wokół Szekspira, Słowackiego, Mickiewicza. „Szaławiła” natomiast znów zabiera nas do magicznego świata Lichotki (a raczej tego, co z niej zostało). Oda w towarzystwie Bazyla gwarantuje niesamowitą zabawę i kupę śmiechu. Ale Kiśl stał się starym dobrym Kiślem tylko na chwilę. 

Dwa ostatnie opowiadania uważam za najlepsze. „Cały świat Dawida” chyba najbardziej przypadł mi do gustu, bowiem styl nasuwał mi na myśl Rafała Cuprjaka. Z resztą nie tylko styl, bowiem także historia, ponura i przykra opowieść o niespełnionych ambicjach, o przytłaczającej szarej rzeczywistości i ludzkich słabościach była dość „cuprjakowa”. 

O ostatnim, tytułowym opowiadaniu nie powiem zbyt wiele, bo na samo wspomnienie zbiera mi się na płacz. To nie jest tak, że czytając „Pierwsze Słowo”, łezka zakręciła mi się w oku ze wzruszenia. Nie. Po skończonej lekturze płakałam jak bóbr przez dobre pół godziny. To niesamowite opowiadanie przeraża, zasmuca, wręcz poniewiera emocjonalnie, pozostawiając czytelnika ze zwyczajnym, najczystszym smutkiem i pustką. 

Wszystkie opowiadania w zbiorze łączy tak naprawdę motyw śmierci, co wyjaśnia tę przepiękną, zachwycającą okładkę stworzoną przez Tomasza Majewskiego. Ale nie tylko śmierć charakteryzuje Pierwsze Słowo. Wszystkie nowe opowiadania (bo niektóre powstały już wcześniej i gdzieś kiedyś publikowane były) łączy tematyka relacji rodzic-dziecko i wszystkiego, co z tą niejednokrotnie trudną relacją związane. I mam wrażenie, że ma to jakiś związek z faktem, że Kisiel na przestrzeni tych lat sama matką się stała. Jak wiele jest więc rzeczywistości w tych opowiadaniach fantastycznych? Ile prawdy i ile w tym wszystkim prawdziwego Kiśla? Boję się na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. 

Każde z opowiadań utrzymuje wysoki poziom, a różnorodność tematyczna i gatunkowa podkreśla wyjątkowy kunszt Ałtorki. Moje ochy i achy pod adresem języka i stylu Marty Kisiel chyba nigdy się nie skończą. Teraz do tego mogę dorzucić jeszcze zachwyt nad nieskończonością jej wyobraźni oraz uniwersalność tematyczną i gatunkową. 

Pierwsze Słowo pokazuje, że Marta Kisiel umie nie tylko w humor, bamboszki i różowe króliki. Udowadnia, że Marta Kisiel to nie tylko mistrzyni słowa, języka i różnorodnych z nimi zabaw. Pierwsze Słowo to nieco inny Kisiel – dojrzały, pesymistyczny, szokujący i skłaniający do refleksji. Ja tego Kiśla całą sobą kupuję i jeżeli dalej ma to tak wyglądać, to Ałtorka może sobie ciągle „nie umieć w opowiadania”. A ja nadal fanką opowiadań nie będę. 

Podsumowanie:
Autor: Marta Kisiel 
Tytuł: Pierwsze Słowo
Strony: 320
Wydawnictwo: Uroboros – GW Foksal
Moja ocena: 11/10
6
Podziel się

Ach, co to były za Targi... Trzeci raz już miałam możliwość uczestniczenia w Krakowskich Targach Książki i nie przesadzę, jeżeli powiem, że były to najlepsze ze wszystkich. Wycisnęłam z nich wszystko co się dało i jeszcze trochę na dokładkę. Ale po kolei. 

Na samym wstępie chciałabym podziękować swojemu Mężowi, który na te trzy dni został sam (!) z Pokurczem i zajął się nim wzorowo. Ba! Nawet pranie wstawił i obiady gotował! Jestem z Ciebie dumna, kochanie i bardzo Ci dziękuję. Kolejną osobą, bez której ta wycieczka by się nie udała jest Adrian, który przyjął mnie pod dach na te 3 dni, dotrzymywał mi towarzystwa, karmił mnie, poił i niezmiernie rozbawiał. Dziękuję Wam chłopaki za wszystko, bez Was to wszystko byłoby niemożliwe. 

Dziękuję Wojciechowi Klęczarowi za książkę z wyjątkową dedykacją (moje życie na pewno usłane będzie sukcesami), za uroczy wieczór w Pierwszym Lokalu na Stolarskiej oraz za pokazanie nam świetnego klubu, w którym co prawda było karaoke, jednak wcale nie już nie takie świetne. Dziękuję także Kasi, która towarzyszyła nam do samego końca (gdzieś tak około 4:00 rano!). Przypadkowe spotkania są zawsze bardzo owocne i zapamiętam ten wieczór do końca życia.

A teraz już Targi, które w tym roku rozpoczęło wyjątkowe spotkanie z jednym z moich ulubionych pisarzy skandynawskich – Thomasem Eriksonem. Niezapomniane 15 minut, podczas których wzajemnie sobie dziękowaliśmy, tuliliśmy się i znów sobie dziękowaliśmy. Cieszę się, że udało mi się wywołać łzy wzruszenia, przynosząc „taaaaakie stare książki” (seria thrillerów z Alexem Kingiem). Niesamowite spotkanie, niesamowity człowiek. Zapamiętam ten dzień do końca swojego życia.

Później nadszedł czas na poszukiwanie szatni. Borze Tucholski, choć miałam ze sobą mapę i pytałam mnóstwa ludzi o drogę, wciąż kręciłam się w kółko, nie mogąc znaleźć tego magicznego miejsca. I tak przez pół godziny... Z jednej strony przebycie całej hali w zimowej kurtce nie jest najlepszym pomysłem, z drugiej jednak usunięcie szatni z głównego holu dało dużo więcej miejsca dla chcących dać wytchnienie zmęczonym nogom. Jak dla mnie pomysł trafiony!

Oddawszy kurtkę do szatni ustawiłam się w kolejce do Jakuba Małeckiego (a nie była to kolejka z rodzaju tych krótkich), który okazał się być bardzo miłym i skromnym facetem (z wyjątkowo poważnym poczuciem humoru!). Dziękuję za podpisanie wszystkich książek oraz za nadzwyczajną dedykację w Dygocie. Pozostań zawsze tak niezwykle zwyczajny.

Z tego miejsca pragnę podziękować także Wydawnictwu SQN, za świetną promocję „3 za 2”. Dzięki Wam kupiłam zdecydowanie więcej książek niż planowałam i to właśnie u Was zostawiłam większość swoich pieniążków. Nie żałuję ani grosika! Stworzyliście na swoim stoisku niesamowitą atmosferę, przez którą ciężko mi było w ogóle stamtąd odejść. Świetna robota!

Do Kiśla ledwo się zdążyło, ale się zdążyło! Kiśl jak obiecał, tak zrobił – nie zapomniał mnie już i poznał już z daleka. Marta, Tobie to nawet nie wiem, za co mam dziękować, musiałabym stworzyć chyba osobny post dziękczynny. Zatem w skrócie: za wszystkie książki, dzięki którym odrywam się od rzeczywistości, za to, że dzięki Tobie uwierzyłam kilka lat temu w polską literaturę współczesną i za wszystkie dobre rady dotyczące oswajania Pokurcza z czytaniem. I oczywiście za plakat, który dumnie zdobi ścianę w mojej sypialni, więc cudownie magiczna okładka Pierwszego Słowa jest zwykle pierwszym, co widzę, gdy otwieram oczy. Wielkie dzięki i do zobaczenia, mam nadzieję, za rok! Możliwe, że wtedy nie zapomnę już zabrać ze sobą syna :)

Aneta Jadowska. Tu będzie krótko. Jeszcze nie zapoznałam się z Twoją twórczością (shame on me!), ale już się obkupiłam i przebieram nóżkami, czekając aż nadejdzie Twoja kolej. Tylko proszę, pomóż mi rozszyfrować tę dedykację, coś mi na szybko skrobnęła, szalona kobieto! Dzięki <3

Kolejne podziękowania wędrują do Janka i jego fantastycznej Małżonki za zorganizowanie niezapomnianego wieczoru i, oczywiście, za prezent dla Dexterka. Od kilku dni moje dziecko potrafi siedzieć w pokoju i przez dwie godziny wrzuca kredki do pudełka, wyciąga kredki z pudełka, próbuje malować kredkami po wszystkim, co go otacza, aby potem znów wrzucić je do pudełka. Ja nigdy tak czysto w domu nie miałam! Jesteście niesamowici, a atmosfera, którą tworzycie sprawia, że miałam ochotę z Wami zamieszkać :) I oczywiście za podpis najsłynniejszego krakowskiego trupa, co to o poranku wypływa.
Agnieszko, dziękuję za polecenie mi kilku naprawdę świetnych tytułów dla Pokurcza. Dziękuję za towarzystwo i miłe rozmowy. Uściskaj ode mnie swoje pociechy! Chciałabym także podziękować wszystkim, którzy też tam byli, a których imion niestety nie zapamiętałam (nigdy nie miałam do tego zdolności, a było Was naprawdę sporo). DZIĘKUJĘ!



Niedziela upłynęła już na spokojnym przemierzaniu stoisk i kupowaniu prezentów dla całej rodziny. Przede wszystkim jednak dla Pokurcza Pierworodnego, którego targowy stosik nieco przerósł mój! Co prawda kredki od Janka wywołały dużo większą ekstazę niż kolorowe książeczki z kartonu, ale i tak było warto. W jednej książeczce Dex znalazł obrazek z kaczką i gapi się w niego, uderzając palcem i krzycząc na pół osiedla „kwa, kwa, kwa”. A spróbować mu tylko tę stronę przerzucić... Kwa! I kropka.

Na koniec chciałabym jeszcze podziękować pracownikom stoiska Tania Książka za wspaniałe prezenty – kubek, torby i masę zakładeczek. Nie spodziewałam się tego, a już na pewno nie w takich ilościach. Dzięki śliczne.

W tej relacji wielokrotnie padły słowa: „niezapomniany”, „niezwykły” oraz „dziękuję”. I to niech będzie jedyne podsumowanie tych dwóch intensywnych dni.
Do zobaczenia za rok! Mam nadzieję, że z wieloma z Was poocieram się jeszcze w dusznych i głośnych halach EXPO Kraków.
Słowo i Poezja!
Cześć! 
0
Podziel się

Prawdziwymi szaleńcami są ci, którzy patrzą na to wszystko dookoła i pozostają normalni.

Jan Łabendowicz zostaje przeklęty przez uciekającą z Polski Niemkę, a wkrótce po tym rodzi mu się syn – biały, bezbarwny odmieniec. Córka Bronka Geldy zostaje natomiast przeklęta przez Cygankę, której ten poskąpił pieniędzy. Tragiczne losy tych dwóch rodzin krzyżują się ze sobą za sprawą wielu zawirowań losu i ludzkich słabości. Od początku wiadomo jednak, że miejsca na szczęśliwe zakończenie tutaj nie ma. Jednak czy w Dygocie Jakuba Małeckiego w ogóle jest miejsce na jakiekolwiek zakończenie? 

Zachęcona porównywaniem Małeckiego do Wiesława Myśliwskiego i Olgi Tokarczuk oraz piękną, elektryzującą okładką (a jakże!) postanowiłam w końcu sięgnąć po Dygot, który już niejednokrotnie zerkał na mnie z księgarnianych półek. Czy spełnił moje oczekiwania? I tak, i nie. Ale od początku.

Każdego wieczoru stojący za stodołą wiśniowy smok podpalał słońce schodzące powoli z nieba. W rogu podwórka zardzewiały paszczarz zabierał się do gryzienia ziemi stalowymi kłami. Ożywał wiszący w stodole wąż – owijał się wokół krokwi i pożerał biegające w sianie myszy. Na poddaszu domu karły tańczyły ze sobą w milczeniu, szurając maleńkimi stopami. W studni budził się chichoczący skrzat, który za dnia ze znudzeniem powtarzał tylko obce głosy. Po polach biegały czarne potwory bez głowy, ale o setkach palców. Za drzewami ukrywały się chude istoty, których języki szeleściły o suche podniebienia. Milczący i bardzo wysoki starzec dziurawił niebo srebrną szpilką.

Gdy zabrałam się za lekturę Dygotu miałam wrażenie, że będzie to jedna z tych prostych opowieści, które ciągną się i ciągną i w sumie mogłyby nigdy się nie skończyć. Jedną z tych opowieści, którą pochłania się jednym tchem. Jedną z tych historii z życia wziętych, które po prostu się toczą tak, jak toczy się życie. Opowieścią taką, jak Profesor Stoner – o wszystkim i o niczym, o życiu, namiętnościach, wzlotach, upadkach, o ludziach. I tak zaiste było.

Małecki umiejscawia swoją powieść na przestrzeni kilkudziesięciu lat – od 1938 roku, tuż przed wojną, aż po XXI wiek. Bohaterowie żyją w czasach gwałtownych przemian i ogromnego postępu technologicznego, który autor subtelnie, aczkolwiek dosadnie akcentuje: pierwsze radio, samochody, telewizory, lądowanie człowieka na Księżycu... Na tle tych wszystkich historycznych zawirowań dzieje się życie zwyczajnych ludzi, życie pełne dramatów, cierpienia, miłości, pijaństwa, wiary, zabobonów, potańcówek, seksu, przemocy, dorastania. Wszystkiego tego, co tak naprawdę na co dzień wypełnia życie każdego z nas. ...a później wszystko, prawie wszystko, było jak dawniej.

Zawsze zawstydzony, zawsze jakby obok ludzi, obok życia, obok samego siebie. No dobrze, był biały, był inny, ale wcale nie aż tak biały i nie aż tak inny. Poradziłby sobie. Mógł normalnie. Mógł wszystko normalnie.
Ale nie. On musiał mówić po swojemu, łazić po swojemu, myśleć po swojemu. Musiał dawać się bić tym pieprzonym łobuzom, którym gdyby chciał, mógłby łby poukręcać. Musiał cierpieć, męczyć się, unikać dziewczyn, unikać kolegów, unikać wszystkiego, czego da się unikać. Musiał być jakiś zasranym jękiem świata, jakby ten świat potrzebował jeszcze jednego jęku, jakby nie miał ich już wystarczająco dużo.

Wiele lat, kilka pokoleń, wiele osobnych historii, które w jakiś sposób łączy postać Wiktora Łabędowicza, dotkniętego albinizmem syna Ireny i Jana. To on stanowi, w moim odczuciu, trzon tej historii. Uważany za odmieńca, od urodzenia wycofany, odosobniony, przeklinany i gnębiony przez nietolerancyjnych mieszkańców prowincji Wiktor stara się jak może, aby żyć normalnie. Jednak bycie aż tak innym w tak specyficznym środowisku nie jest łatwe. Nie jest chyba w ogóle możliwe, bo jesteś krzyk, jesteś dygot, jesteś kropla w rzece.

Emilia Gelda, jako mała dziewczynka zostaje poparzona w wyniku wybuchu granatu i od tego czasu co wieczór modli się o gładką skórę. Okaleczona później już kobieta boi się nagości, boi się mężczyzn, boi się, że do końca życia będzie sama. Zwykłe życie połączy ją z Wiktorem, aby wiele lat później ich jedyny syn Sebastian rozwikłał rodzinną tajemnicę sprzed lat. 

Bardzo ważnym elementem świata przedstawionego jest słowo. Zarówno to pisane, jak i to mówione. To właśnie słowa Niemki sprawiają, że Jan Łabędowicz obwinia się o bezbarwność swojego syna. Słowa Cyganki sprawiają, że Bronek Gelda obwinia się o pożar, w którym poparzona została jego córeczka. To właśnie słowa ludzi sprawiają, że Wiktor czuje się, jakby był nienormalny. To właśnie słowa księdza rzucone z ambony sprawiają, że chłopi pragną dopaść pełzającego między nimi węża. To właśnie słowa, od czytania których uzależnia się Irena sprawiają, że zaczyna ją nudzić zwykłe, normalne życie. To właśnie słowa, codziennie podlewane goryczą i niepowodzeniami determinują wybory i decyzje bohaterów. W Dygocie słowo ma niezwykłą moc. 

Równie istotna jest tutaj rola Boga. Boga, którego Emilka codziennie prosi o gładką skórę, a jej słowa giną gdzieś w niezmierzonej pustce. Boga, którego niewybrednymi słowami wyzywa i przeklina Sebastian, a jego słowa tylko niosą się echem po pustej świątyni. Boga, którego w świecie stworzonym przez Jakuba Małeckiego chyba w ogóle nie ma. 

Irena popadała w nałóg. Kiedy Janek nauczył ją czytać, rzuciła się na książki z taką żarłocznością jakby lata czytelniczej abstynencji wytworzyły w niej uczucie głodu, którego nie sposób zaspokoić. To co robiła nie było nawet czytaniem – odurzała się i popadała w obłęd. Ugniatała rzeczywistość jak ciasto i formowała z niej światy.

Jeżeli chodzi o realizm magiczny, który często przypisuje się tej powieści – może gdzieś z boku się pojawia, może gdzieś ktoś o ten magiczny realizm się ociera, jednak jest to bardziej takie ludzkie i naturalne ocieranie się o to, co nadnaturalne, to co gdzieś głębiej, gdzieś pod spodem, o to, co rozmyte. W moim przekonaniu jednak Dygot nie jest książką, którą można wpisać w nurt realizmu magicznego. W ogóle ciężko mi ją wpisać w jakikolwiek nurt. Ale mniejsza o terminologię... 

To, co bez wątpienia w Dygocie jest magiczne, to język. Niezwykle plastyczny, subtelny, dosadny i autentyczny. Po prostu piękny. Opowieść płynie, toczy się i faluje, jak ta opowiastka słuchana nad ranem przy gasnącym ognisku. I jeszcze dialogi, które idealnie oddają charakter nie tylko bohaterów, ale całej polskiej prowincji tamtych czasów. Majstersztyk! Jest to moje pierwsze spotkanie z Jakubem Małeckim, ale na pewno nie ostatnie. Ten lekki, magiczny a zarazem prawdziwy styl mnie kupił. W całości. Bez żadnego „ale”. 

Ciężko jest także jednoznacznie powiedzieć, o czym właściwie jest Dygot, bo jest to książka całkowicie niejednoznaczna. Mam jednak cichą nadzieję, że nie jest o wszystkim, czym jest nasze życie, bowiem byłoby to niezmiernie smutne.

Życie to jest jeden, wielki dygot.

Podsumowanie:
Autor: Jakub Małecki
Tytuł: Dygot
Strony: 312
Wydawnictwo: SQN
Moja ocena: 9,5/10

Ja wiem, że dużo cytatów. Ja wiem. Ale najchętniej to przepisałabym tutaj większość książki. I tak starałam ograniczyć się do minimum i wybrać te najlepsze.
Słowo i Poezja!
Cześć! 
0
Podziel się

Sekrety to kłopot,może największy kłopot ze wszystkich.Obciążają umysł i zajmują miejsce na świecie.

Jak byś się zachował, gdybyś miał władzę nad światem i za pomocą jednego gzika mógł wywołać niebotyczne pożary w Grecji, wysadzić w powietrze Azję lub na przykład... cały glob? Co byś zrobił, mając nieograniczoną władzę nad światem, mogąc w każdej chwili zabawić się w Boga? Czy potrafiłbyś żyć z taką odpowiedzialnością, mając zaledwie dwanaście lat? Gwendy Peterson nie miała wyboru... 

Castle Rock to miasteczko, które nie miało łatwo. Wpierw seryjny morderca (Martwa Strefa), później doniesienia o wściekłym, morderczym psie (Cujo). Mimo to mieszkańcy żyli sobie dalej, aż do 1991 roku, kiedy to Stephen King postanowił zakończyć ich żywot i w Sklepiku z Marzeniami zrównał Castle Rock z ziemią. Choć miało to definitywnie zakończyć przygodę z tym fikcyjnym uniwersum Kinga, autor wciąż wspominał je, a to w Historii Lisey, a to w Grze Geralda. Zarówno jemu, jak i czytelnikom ciężko było rozstać się z tym misternie wykreowanym światem. Jakże wielka była moja radość, gdy dowiedziałam się, że tajemniczy projekt Kinga dotyczy właśnie Castle Rock. I to Castle Rock sprzed tych tych niszczycielskich tragedii, Castle Rock z roku 1974... 

Nie będę kłamać – nie jestem fanką krótkich form literackich, szczególnie tych w wykonaniu Stephena Kinga. Są oczywiście wyjątki, takie jak nieśmiertelne dla mnie Ciało czy Mali ludzie w żółtych płaszczach, jednak zdecydowanie wolę opasłe tomiszcza, którym bliżej do Pod Kopułą czy To. King jest mistrzem rozpisywania się, jednak Pudełko z Guzikami Gwendy stworzył do spółki z Richardem Chizmarem – dla odmiany mistrzem opowiadań. Zdecydowanie widać w tym tekście jego rękę, która hamowała zapędy Stephena Kinga. Co ciekawe, współpraca tych dwóch panów była całkowicie niezamierzona. King zadzwonił do Chizmara, aby powiedzieć mu, że utknął w trakcie pisania opowiadania, ten postanowił pomóc i tak oto powstał wspólny projekt zatytułowany Pudełko z Guzikami Gwendy.

Gwendy Peterson to zwyczajna nastolatka, która boryka się z nadwagą. Codziennie więc wbiega na Schody Samobójców i ogranicza ukochane słodycze. Pewnego słonecznego dnia spotyka tajemniczego Pana Farrisa, który wręcza jej zagadkowe pudełko z guzikami, a wraz z nim ogromną odpowiedzialność. Pudełko to bowiem jest w stanie zniszczyć w ułamku sekundy nie tylko cały kontynent, ale także cały świat. W zamian każdego dnia można wyciągnąć z niego przepyszną czekoladkę, a czasem nawet bardzo wartościową monetę. Ma to stanowić rekompensatę za odpowiedzialność, która ciąży na aktualnym właścicielu pudełka.

Obserwujemy życie Gwendy, jej porażki i sukcesy. Patrzymy, jak z zakompleksionej nastolatki staje się piękną, odnoszącą sukcesy świadomą kobietą. Na ile jednak jest to jej zasługa, a na ile magicznej mocy pudełka? Gwendy przez całe życie będzie zadawać sobie to pytanie. Pewnego dnia ponownie zjawia się Pan Farris w swoim dziwnym kapeluszu i ściąga z Gwendy ten ciężar, aby przekazać pudełko następnemu właścicielowi. Może będziesz nim właśnie Ty? Bo pudełko przecież wciąż gdzieś krąży...

Pudełko z Guzikami Gwendy to opowiadanie, które skupia się tylko na jednej bohaterce. Po raz kolejny Stephen King ukazuje siłę kobiet, stawiając im swoisty pomnik. Powrót do Castle Rock mnie zachwycił i spełnił moje oczekiwania związane z tym miasteczkiem, jednak czegoś w tym wszystkim zabrakło. Jest to jednak odczucie, które pojawia się u mnie prawie zawsze, gdy mam do czynienia z opowiadaniami.

Jest jeszcze jedna rzecz. O ile opowiadanie samo w sobie jest dobre, to jego wydanie wydaje się być małym oszukaństwem. Niby 174 strony, a czytania w sumie na jedną godzinę. Książka wydaje się obszerna, jednak wydrukowana została na papierze o nieco większej gramaturze niż standardowa, obudowana w grubą okładkę i obwolutę, która dodatkowo optycznie ją powiększa, zastosowano także większą interlinię i ramki na każdej stronie. Ponadto w środku znajduje się wiele ilustracji (bardzo dobrych swoją drogą) autorstwa Keitha Minniona. Kolejne dodatkowe strony. Całą książkę zapakowano do grubego pudełka, dzięki czemu zyskała wygląd egzemplarza kolekcjonerskiego. Taka też była jego cena. Muszę przyznać, że Pudełko z Guzikami Gwendy jest pięknie wydaną książką, jednak sięgając po nią na księgarnianą półkę, warto mieć świadomość, że jest to jedynie opowiadanie, które pochłonie nas na maksymalnie dwie godziny, a zapłacić za nie trzeba jak za pokaźnych rozmiarów powieść.

Pudełko z Guzikami Gwendy nie znajdzie się na liście moich ulubionych opowiadań. Było dobre, skłoniło mnie do refleksji, na chwilę pozwoliło wrócić do magicznego Castle Rock, jednak jest to historia, która wpada i wypada. I nie wiem, czy będę chciała kiedyś do niej wrócić.

Podsumowanie:
Autor: Stephen King, Richard Chizmar
Tytuł: Pudełko z Guzikami Gwendy
Tłumaczenie: Danuta Górska
Strony: 174
Wydawnictwo: Albatros
Moja ocena: 6/10 (+1 za piękne wydanie)

A ja już drżę na myśl o serialu Castle Rock, który niebawem pojawi się na platformie HBO. Tak bardzo nie mogę się doczekać! 


0
Podziel się

Nie wiem, co sobie myślałam, gdy biorąc w dłonie Toń Marty Kisiel, oczekiwałam, że będzie to zwyczajny kryminał z historycznym tłem. O, ja głupia! Przecież za samo użycie słów „zwyczajny” i „Marta Kisiel” jednym zdaniu, powinna mnie spotkać powolna śmierć w męczarniach i samotności albo przynajmniej bardzo, ale to bardzo surowa kara. Kilka rozdziałów zweryfikowało moje oczekiwania. Nie umarłam jednak straszną śmiercią i nie cierpiałam wcale. Bawiłam się za to wybornie! 

Rodzina Sternów nie należy do tych zwyczajnych rodzin, które uśmiechają się do siebie podczas rodzinnych obiadów. Najprawdopodobniej w ogóle takowych nie jadają. Rodzina Sternów dodatkowo nietypowo składa się z trzech panien: Eleonory, Justyny i stojącej na ich straży, nieco paranoicznej ciotki Klary. Ciotka Klara, poza brzęczącą biżuterią, szeregiem fobii i szeroko pojętym pierdolcem, posiada także trzy zasady, których pod żadnym pozorem nie można złamać. Pod żadnym pozorem! W myśl jednej z nich, gdy wybiera się na wycieczkę, ściąga do Wrocławia bezbłędną, temperamentną i narwaną Justynę, która trzy lata wcześniej wyjechała w poszukiwaniu dorosłości i spokoju. Ta z kolei, łamiąc jedną (a później także i kolejne) z zasad, ściąga na wszystkich lawinę nieszczęść, a lawina odkrywa skrzętnie skrywane i naprawdę mroczne tajemnice rodziny Sternów. Tajemniczości całej historii dodaje także fakt, że już na samym początku powieści, na powierzchnię jeziora wypływa całkiem martwe ciało Mądrzywołka, obojętne na uroki budzącego się do życia dnia...

Toń to nie tylko ciekawa i porywająca historia, ale także wspaniała galeria osobliwych osobowości, bohaterów z krwi i kości. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście szalona Dżusi ze swoim zapałem i nietuzinkowym wyglądem. W ślad z nią podążają równie nieprzeciętne Eleonora i ciotka Klara. Wszystkie trzy są tak od siebie różne, że aż iskrzy, a jednocześnie posiadają o wiele więcej wspólnego, niż każda z nich chciałaby przyznać. Do tego szalonego korowodu dołącza tajemniczy, czarujący i budzący prawdziwy lęk antykwariusz Ramzes, niemniej czarujący zegarmistrz Gerd oraz niesamowita i ciepła starsza pani – Matylda. Nie do końca szarą codzienność sióstr ubarwiają także sąsiadki Bimbowe oraz jamnik. Każda, nawet poboczna postać, wnosi do tej opowieści coś od siebie. Coś, bez czego ta niezwykła historia nie mogłaby istnieć. 

Nie. Toń nie tylko nie ma nic wspólnego ze zwyczajną książką. Prawdę mówiąc, również o kryminał tylko się ociera. Historia rodziny Sternów pełna jest nadprzyrodzonych postaci i sytuacji nie z tego świata. Marta Kisiel wiele razy mówiła, że tym razem pisze coś „na serio”. Bałam się, że będzie za bardzo „na serio”, że zabraknie tego, co w książkach Ałtorki porywa najbardziej – przerysowania, ironicznych komentarzy, dosadnych dialogów i przede wszystkim humoru. Nie zabrakło. Niczego nie zabrakło. 

I choć wydawać by się mogło, że Toń to powieść łatwa i przyjemna, to tak naprawdę pod pledem utkanym z humoru i ozdobionym groteską, Marta Kisiel porusza tematy ważne i niełatwe. Tematy dotyczące relacji międzyludzkich, więzi tych najsilniejszych, bo rodzinnych – tym silniejszych, im bardziej na pozór niedoskonałych. Mówi o trudach codziennego życia i próbach poradzenia sobie z bolesną przeszłością i traumami. A to wszystko napisane w taki sposób, że kąciki ust mimowolnie podnoszą się do góry, wartka akcja nie pozwala nawet na odrobinę nudy i w końcu książkę „wciąga się” w dwa wieczory. Nie zabrakło też, i to ucieszyło mnie nad wyraz, kilku smaczków dla wielbicieli Kiślowersum, ciekawej historycznej nutki oraz mistrzowskiego operowania i zabawy słowem. Żaden bowiem współczesny pisarz nie posiada takiego wyczucia języka, jak Marta Kisiel. I nie ukrywam, że każde przekleństwo użyte w tej powieści, było dla mnie gratką i rarytasem, bo użyte zostało właśnie tam, gdzie użyte być miało. 

Po raz kolejny sięgnęłam po książkę Marty Kisiel napalona jak szczerbaty na suchary i po raz kolejny się nie zawiodłam. To pozycja bezsprzecznie obowiązkowa. I to nie tylko dla fanów szalonego pierdolca Marty Kisiel. Ja, zgodnie z życzeniem Ałtorki, utonęłam. Całkowicie. 

Podsumowanie:
Autor: Marta Kisiel 
Tytuł: Toń
Strony: 316
Wydawnictwo: Uroboros – GW Foksal
Moja ocena: 10/10





0
Podziel się
Nowsze posty Starsze posty Strona główna

Obserwuj

  • facebook
  • instagram
  • googleplus
  • pinterest

Popularne posty

  • Morderstwo, romans i pies – „Morderstwo w Hotelu Kattowitz” [recenzja]
    Czy może być coś lepszego niż dobra lektura po wykańczającym, nad wyraz intensywnym czasie? Czy istnieje lepszy sposób na odpoczynek po ż...
  • Sekrety to kłopot, może największy kłopot ze wszystkich – „Pudełko z Guzikami Gwendy” [recenzja]
    Sekrety to kłopot,może największy kłopot ze wszystkich.Obciążają umysł i zajmują miejsce na świecie. Jak byś się zachował, gdybyś miał...
  • [Matka Polka Recenzentka]: Krótka opowieść o tym, dlaczego moje dziecko będzie opóźnione
    * Witam. Proszę mi wybaczyć śmiałość. Bo widzę że czyta Pani dziecku książki i na siłe chce mu Pani ksiazki zaszczepic. Chcialbym się Pani ...
  • Są inne Annapurny w życiu człowieka – „Annapurna” [recenzja]
    Ach, jak ja kocham góry! Trampeczki, plecaczek i jazda! Na koniec grzaniec luz zimne piwo – w zależności od pory roku. Choć góry wolę ...
  • ...nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję – „Król” [recenzja]
    Długo zastanawiałam się, jak w ogóle zacząć tę recenzję. Zacznę więc szczerze.  Czytając  Króla  Szczepana Twardocha, nie mogłam oprzeć...

Archiwum bloga

  • ►  2019 (19)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (11)
  • ▼  2018 (13)
    • ▼  grudnia (3)
      • ŚBK: „Gdybym miała napisać książkę…”
      • Miłość, przyjaźń, niezłomność i... nadzwyczajnie p...
      • [Matka Polka Recenzentka]: Kiedy zacząć czytać dzi...
    • ►  listopada (6)
      • Wszędzie czuję się tak, jakbym był gdzieś obok – „...
      • ...nie wiedzieć tego wszystkiego, nie znać tych my...
      • I zaczyna się era rządów prawa. I sprawiedliwości ...
      • Garstka wszystkiego i trup – „Trup na plaży i inne...
      • Duch w burdelu, czyli 50 twarzy Marty Kisiel – „Pi...
      • 22. Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie [relacja]
    • ►  października (1)
      • ...a później wszystko, prawie wszystko, było jak d...
    • ►  sierpnia (1)
      • Sekrety to kłopot, może największy kłopot ze wszys...
    • ►  lipca (1)
      • Toń. Chyba potrafisz – „Toń” [recenzja]
    • ►  lutego (1)
  • ►  2017 (7)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2016 (10)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (1)

Autorzy

Marta Kisiel (7) Remigiusz Mróz (5) Jakub Małecki (4) Aneta Jadowska (3) Stephen King (3) Wojciech Klęczar (3) Artur Laisen (2) Daniel Keyes (2) Donna Tartt (2) John Irving (2) Krzysztof Bonk (2) Rafał Cuprjak (2) Rafał Niemczyk (2) Robert McCammon (2) Ahsan Ridha Hassan (1) Alice Sebold (1) Dawid Kain (1) Elizabeth Adler (1) Gabriele Clima (1) Jo Nesbø (1) Jonathan Carroll (1) Katarzyna Rupiewicz (1) Marta Galewska-Kustra (1) Marta Obuch (1) Mary Shelley (1) Maurice Herzog (1) Monika Kassner (1) Paulina Wróbel (1) Richard Chizmar (1) Richard Morgan (1) Robert Szmidt (1) Szczepan Twardoch (1)
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Copyright © 2016 białe mebelki

ThemeXpose & Blogger Templates