białe mebelki
  • Recenzje
    • Powieść
    • Opowiadania
    • Literatura faktu
    • Poradnik
  • Matka Polka Recenzentka
    • Książeczki Dla Najmłodszych
    • Dla starszych
    • Dla Rodzica
  • Lifestyle
    • Karotka w garach
    • Karotka na szmacie
    • Zagubiona w czasie
    • Zbrodnia na macierzyństwie
  • Inne
    • ŚBK
    • Relacje
    • Wywiady
    • Zapowiedzi
    • Akcje

Korzystaj z każdej okazji, jaka ci się trafi na tym świecie, choćby miało ich być chwilami za wiele, bo pewnego dnia okazje się kończą, wiesz?

Są takie książki, które zaraz po przeczytaniu pozostawiają czytelnika w niemej zadumie nad utraconą młodością, miłością lub straconymi marzeniami. Są takie książki, których treść zmusza do refleksji nad życiem. Ba! Jest mnóstwo takich książek i każdy z Was przynajmniej raz w życiu taką czytał. Ja czytałam takich wiele. Książki, które wywołują emocje i burzę myśli należą do gatunku moich ulubionych. I taką właśnie pozycją jest Hotel New Hampshire Johna Irvinga.

Hotel New Hampshire to historia prawdziwa. Nie – nie jest oparta na autentycznych wydarzeniach, a mimo to jest niezwykle prawdziwa. John Irving to nie tylko wybitny gawędziarz, ale także bystry obserwator, który opowiada nam poniewierającą i targającą emocjami oraz intelektem historię rodziny Berrych.  Historię, która wśród czytelników wywołuje dwie reakcje – całkowitą apoteozę lub zniesmaczenie. To drugie wynikać może z pojawiających się w powieści schematów oraz zbyt dosadnej oraz infantylnej estetyki i percepcji świata. Ja zdecydowanie należę do grupy otaczającej tę wyjątkową estetykę nie tylko uwielbieniem, ale także czcią! 

Wzruszającą i przerażającą historię Berrych obserwujemy oczami Johnny'ego – jednego z synów Wina i Marry, młodszego brata Franka i Franny oraz starszego brata Lily i Jajo. Poznajemy ją od samego początku – od momentu poznania się Wina i Marry. Patrzymy na ich trudną, dojrzewającą miłość, na problemy, z którymi musieli sobie radzić. Tym bardziej, że Win, głowa rodziny, to wiecznie żyjący w przyszłości marzyciel, a to nikomu nie ułatwia życia. Jest jednak niesamowicie czułym i kochającym ojcem i mężem oraz wielbicielem... niedźwiedzi i hoteli. I właśnie dlatego, zupełnie irracjonalnie, postanawia otworzyć w małym Dairy swój wymarzony hotel – Hotel New Hampshire.


Nic tylko marzymy, bez końca, a nasze mrzonki wymykają nam się z rąk – prawie tak żywe, jak tylko potrafimy sobie wyroić. Tak już jest, czy się to komu podoba, czy nie. A skoro nie chce być inaczej, wiecie czego każdy z nas potrzebuje? Dobrego, mądrego niedźwiedzia.
***
Pomyślałem, że ojciec istotnie musi być najbardziej „wzięty z wyobraźni”, bo jest najmniej rzeczywisty – najmniej (z nas wszystkich) chodzi po ziemi.

I to właśnie za murami tego hotelu, w jego licznych pokojach dzieje się prawdziwe życie. Na pierwszy plan wysuwają się skomplikowane rodzinne relacje tego niezwykłego rodzeństwa –niedosłyszącego małego Jajo, karlicy, zdeklarowanego geja, kochających się kazirodczą miłością Johnny'ego i Franny oraz psa Smutka, który zawsze wypływał na powierzchnię i zabił przynajmniej dwie osoby, sam będąc już martwym. Hotel ten stał się ich domem, miejscem, w którym powoli uczyli się życia, doświadczając go niestety z tej najgorszej strony. Miejscem również niezwykłym, gdzie kryły się toalety z maleńkimi kiblami, stoły i krzesła przyśrubowane do podłogi, i gdzie wszyscy hotelowi goście byli na podsłuchu, a gospodarze zaszajbowani na amen.

A ponieważ wszystko tutaj kręci się wokół hoteli i niedoścignionej przyszłości, o której bezustannie marzy Win, rodzina porzuca ten niezwykły dom. Za sprawą kilku zdarzeń i listu od starego przyjaciela Berrych – Freuda, postanawia wyjechać do Austrii, gdzie mają prowadzić inny hotel. Ten także w końcu stanie się nie tylko kolejnym Hotelem New Hampshire, ale także ich nowym domem. I to nie byle jakim! Domem kipiącym seksem i abstrakcją, domem pełnym rozpusty, ale także miłości i tragedii.

Oczami Johnny'ego (którego porównać mogę do postaci Kamila Kuranta) oglądamy więc amerykańską rodzinę zanurzoną w dekadenckiej atmosferze Europy lat 60. – Wiednia owładniętego płatnym seksem i ideologicznymi terrorystami. Bo w takim właśnie miejscu przyszło żyć dorastającym, oswajającym życie dzieciom Wina i Marry. Europejski Hotel New Hampshire bowiem zamieszkiwany był głównie przez prostytutki, ekstremistów oraz... gadającego niedźwiedzia skrywającego pod swoim futrem zagubioną i zakompleksioną duszyczkę. Wszyscy oni mieli ogromny wpływ na kształtowanie się osobowości rodzeństwa oraz na dalsze życie całej, choć niepełnej już, rodziny.

John Irving w Hotelu New Hampshire porusza wiele trudnych problemów: życie w przyszłości, kazirodztwo, homoseksualizm, prostytucję, terroryzm, życie po stracie najbliższych osób, samobójstwo, próbę odnalezienia swojego miejsca na ziemi, bezsensowną gonitwę za marzeniami. Jednak największym i najważniejszym z nich uczynił gwałt – zaczynając od samego aktu, przez traumę, lęk, wyparcie, wściekłość, aż do ostatecznego się z nim rozprawienia. I zaznaczyć muszę, że to ostatnie wywołuje chyba najwięcej skrajnych emocji.

Już wtedy mieliśmy jednak pierwsze przebłyski tego rozczarowania, które należałoby odnotować w każdym rzetelnym elaboracie na temat zemsty. Wszystko, co zrobiliśmy Chipperowi, okazało się w sumie mniej straszne niż krzywda, którą on wyrządził Franny – bo gdyby szale się zrównały, dla nas samych byłoby tego za wiele.
Przez resztę życia czułem się tak, jakbym wciąż trzymał Chippera Dove pod pachami, kilkanaście centymetrów nad jezdnią Siódmej Alei. Właściwie nic się z nim nie dawało zrobić – można go było najwyżej odstawić na ziemię. I tak już miało zostać. Każdy ma swojego Chippera, którego wiecznie tylko podnosi i odstawia z powrotem.

Za jeden z największych atutów tej książki uważam kreację bohaterów. To oni są najbardziej autentycznym elementem historii – są to postaci, które naprawdę umieją się śmiać, płakać i kochać niemal do utraty zmysłów. Irving stworzył doskonałą mozaikę osobowości, galerię charakterów z krwi i kości. Wniknął głęboko w psychikę swoich bohaterów i wyciągnął z niej to, co najbardziej fascynujące i przerażające. Ponadto opowiadając nam losy rodu Berrych, wykorzystał wszystko to, co w realnym życiu jest najprawdziwsze – seks, dramat i komedię. I to komedię czarną, najczarniejszą, podszytą ostrą ironią, pełną smutku (a nawet Smutka!). Choć Hotel New Hampshire to powieść prawie impresjonistyczna, z przejaskrawionymi obrazami i dominującą abstrakcją, autor całkowicie odrzuca jakiekolwiek piękno, jakąkolwiek estetykę w potocznym rozumieniu. W zamian za to w mistrzowski sposób kreuje tragikomiczną opowieść o prawdziwym życiu. Opowieść, która wwierca się w umysł, zniesmacza, obraża, bawi, zaskakuje i wzrusza. Irving bezwstydnie gra na uczuciach czytelników, którzy tańczą dokładnie tak, jak on tego chce.

W hotelu "New Hampshire" jesteśmy zaszajbowani na amen – ale cóż znaczy odrobina powietrza w rurach, a choćby i kupa gówna we włosach wobec miłych wspomnień?

Liczni malkontenci twierdzą, że gdy przeczytasz choć jedną książkę Johna Irvinga to tak, jakbyś przeczytał je wszystkie. Nie wiem, czy to prawda, ale wiem, że wszystkie chciałabym przeczytać. Chcę znów dać się emocjonalnie sponiewierać, psychicznie wyniszczyć i zostać na wiele miesięcy z książkowym kacem. Bo pomimo tego całego wstrętnego dramatu, wulgarnych i niemal odrażających opisów aktów seksualnych i sytuacji, które wzbudzają moralne zniesmaczenie, Hotel New Hampshire to tragifarsa o przemierzaniu świata w poszukiwaniu tego, czego nie ma. Jest to jednak przemierzanie szczęśliwe, bo pełne prawdziwej miłości. Ta nadzwyczajna rodzina pokazuje, że w bliskości wcale nie liczy się normalność a lojalność. Szczęśliwe zakończenia to natomiast luksus, na jaki może pozwolić sobie tylko fikcja. A mimo to i tak wszystko kończy się szczęśliwie. Poniekąd...

Dopisałeś szczęśliwe zakończenie.
Pomyślałem, że chyba niezupełnie. Ale wiedziałam, że uwzględniając wszystkie okoliczności – smutek, nieszczęście, miłość – sprawy mogły się potoczyć znacznie gorzej.

Autor: John Irving
Tytuł: Hotel New Hampshire
Strony: 560
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Moja ocena: 10/10

Mijajcie zdrowi otwarte okna!
I czytajcie.
Słowo i poezja! 


6
Podziel się

Otóż niektórzy nierozważnie trwonią to, za co inni sprzedaliby duszę: zdrowe, wolne od bólu ciało. A dlaczego? Bo są zbyt ślepi, okaleczeni emocjonalnie lub egocentryczni, żeby za ciemną krzywizną ziemi zobaczyć następny wschód słońca. Które zawsze wschodzi, jeśli tylko wciąż oddychamy.

W życiu każdego pojawia się w końcu poczucie przemijającego bezpowrotnie czasu i nieuchronnie zbliżającej się śmierci. Ta świadomość dopadała chyba również niekwestionowanego króla horroru – Stephena Kinga, bowiem w jego książkach coraz częściej pojawia się motyw śmierci i przemijania (Doktor Sen, Joyland, Przebudzenie). W bohaterach kreowanych przez pisarza widocznych jest coraz więcej jego lęków. Nie ma się co dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że pisarz sam skończył już 69 lat i, na nieszczęście dla swoich fanów, jest już bliżej niż dalej.

King przez wiele lat swojej twórczości przyzwyczaił wiernych czytelników do nadnaturalnych suspensów, mrożących krew w żyłach scen z najgorszych koszmarów, głębokiego psychologizmu swoich bohaterów, barwnych opisów czy dziecięcego sentymentalizmu. Nigdy nie lubił również traktowania go jako pisarza horrorów – stworzył bowiem wiele historii stricte fantasy czy kilka dramatów społecznych. Wszyscy jednak bardzo zdziwili się, gdy w 2014 roku na runku pojawiła się pierwsza powieść detektywistyczna Pan Mercedes. Był to całkiem udany debiut na gruncie kryminalnej literatury, jednak niektórych zdziwił fakt, że King postanowił stworzyć całą trylogię o przygodach emerytowanego detektywa Billa Hodgesa. O ile Pan Mercedes był świetnie skonstruowanym kryminałem, o tyle Znalezione nie kradzione nie spotkało się już z takim entuzjazmem. Przypadek gonił przypadek, a nasi bohaterowie mieli niesamowite wręcz szczęście. Co innego w przypadku zakończenia trylogii. Koniec Warty jest bowiem świetnie skonstruowaną książką, idealnym zamknięciem i doskonałym zakończeniem cyklu.   

Minęło już 6 lat od pamiętnej katastrofy pod City Center. Emerytowany detektyw Bill Hodges wraz ze swoją wspólniczką Holly Gibney prowadzą dobrze prosperującą firmę „Uczciwi znalazcy”. Bill wciąż posiada jednak tłumioną od lat obsesję na temat zabójcy z mercedesa – Brady'ego Hartsfielda. Ten natomiast leży w  Klinice Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu i niczego nieświadomy prowadzi swoje katatoniczne życie, nikomu nie zagrażając. Tak się przynajmniej wszystkim wydaje.

Brady co prawda nie odzyskał kontroli nad swoim ciałem, jednak jest w pełni świadomy. Mało tego – jego zmasakrowany amatorskim happy slapperem mózg zyskał zupełnie nowe, nadprzyrodzone zdolności. Hartsfield nie tylko może wnikać w umysły innych ludzi, ale także przejąć nad nimi kontrolę lub za pomocą podrasowanych konsol wprowadzić niczego nieświadomych użytkowników w stan hipnozy i namawiać ich do różnych rzeczy.

Kiedy dochodzi do serii samobójstw osób związanych z katastrofą pod City Center i pośród niedoszłych ofiar udaremnionego zamachu na koncercie Round Here, Bill i Holly są pewni, że stoi za tym nikt inny, a Brady. Jak to jednak możliwe, skoro delikwent leży w Klinice, robi pod siebie i ślini się, jak niemowlę? Hodges i Gibney są całkowicie świadomi tego, że nikt im nie uwierzy, a to zdecydowanie nie ułatwia sprawy. Podobnie jak fakt, że Bill jest poważnie chory i nie zostało mu dużo czasu.

Zły los lubi złe towarzystwo.

W powieści Koniec Warty nie uświadczymy tego, z czego King jest znany. Żadnych retrospekcji, żadnych opisów spowalniających akcję, żadnego ubierania wydarzeń w scenografię. Mocno zaakcentowana jest natomiast presja czasu, potęgowana przez coraz większą falę samobójstw, chorobę Billa i... warunki atmosferyczne. Ogólnie jest źle, a czytelnik cały czas ma wrażenie, że za chwilę będzie jeszcze gorzej. I bynajmniej nie jest to wrażenie mylne. Akcja wciąż przyśpiesza, nie ubłagalnie zbliżając się do kulminacyjnego momentu. Czas działa na niekorzyść Hodgesa i jego przyjaciół, ale także na niekorzyść Hartsfielda – wszyscy w pośpiechu popełniają jakieś błędy. 

Nie zabrakło natomiast tego, co ja lubię najbardziej. King jest bowiem mistrzem nie tylko wywoływania w czytelnikach pierwotnych lęków, ale także do tworzenia świetnego tła społecznego i profilowania psychopatów. Poznajemy więc owładniętą rządzą zemsty psychikę Brady'ego od podszewki. Bill ma obsesję na punkcie Hartsfielda, ten natomiast na punkcie starego Det. Em. A to szaleństwo nie może prowadzić do niczego dobrego... 

Nie ma nic lepszego niż to, czego się nie widzi.

Łącząc elementy klasycznej powieści detektywistycznej i mrocznego thrillera oraz wykorzystując znany już w twórczości Stephena Kinga motyw telekinezy (Carrie), pisarz stworzył świetną książkę, od której niemal nie sposób się oderwać. Koniec Warty to zdecydowanie najlepsza książka z cyklu o Panu Mercedesie – idealne domknięcie przygód starego detektywa i jego paczki. Zakończenie jednak złamało mi serce i pozostawiło mnie z książkowym kacem.
Choć uczciwie muszę przyznać, że było to zakończenie doskonałe....

Podsumowanie:
Autor: Stephen King
Tytuł: Koniec Warty
Strony: 559
Wydawnictwo: Albatros
Moja ocena: 8+/10

4
Podziel się
Jak coś jest dobre, to po prostu dobre jest i należy powiedzieć to głośno, wykrzyczeć wszem wobec i każdemu z osobna. Zapraszam Was zatem do miejsca, w którym zatrzymał się czas. Do miejsca, którego stróżem jest zakatarzony aniołek, kucharzem potwór z głębin zła, a lokatorem wielokrotny samobójca z zamiłowaniem do romantycznej poezji. Dodając do tego kilka utopców, otrzymujemy prawdziwy miszmasz istot nadprzyrodzonych. Jedyne, czego w tym wszystkim brakuje, to... fabuła.


„Dom. Ceglany, ani za duży, ani za mały, ot, w sam raz dla jednej rodziny, z werandą, koślawą przybudówką i... wieżyczką. Upiorną, gotycką wieżyczką rodem z kiepskich filmów grozy. Do kompletu brakowało tylko pełni, stada nietoperzy i zasnutego mgłą cmentarzyska. (...) Podłogi, boazeria, framugi, ramy okienne, kręte schody, meble o wartości chyba tylko muzealnej - wszystko drewniane, wiekowe i bardzo stylowe. Rzeźbione w drewnie detale, kwiatki, listki, łodyżki, rozety i łuki występowały w ilościach hurtowych. Całość wyglądała jak gotycki szał ciał i uprzęży, spełniony sen szalonego stolarza (...)”

Na odludziu, w małym gotyckim domku zwanym dalej Lichotką rozgrywa się prawdziwa walka między romantykiem a klasykiem. Choć nie do końca, a może nawet wcale klasykiem, ale Konradem Romańczukiem w osobie własnej. Prawdziwy romantyk jest jednak na pewno. I jak na osiemnastowieczne widmo przystało, posiada krótką miłosną historię i dłuższą historię samobójstw. Zajmuje się też wszelkiego rodzaju robótkami ręcznymi, przynajmniej dopóty, dopóki nie skończą mu się palce. Oprócz tego od ponad dwustu lat trudni się byciem znudzonym i nieszczęsnym paniczem Szczęsnym. Z tym zaiste ogromnym bagażem codziennych obowiązków pomaga mu się uporać Licho – mały, uroczy aniołek z wyszarpanymi skrzydełkami, alergią na pierze i pedantycznym zamiłowaniem do porządków. W samym centrum owego pełnego ciepła bałaganu pojawia się Konrad z wizją wspaniałego, spokojnego domu na odludziu, który odziedziczył w spadku i w którym to zamierza stworzyć swoje Dzieło Życia. Plany pokrzyżuje mu jednak Siła Wyższa i Lichotka, która ze spokojem nie ma nic wspólnego. Odkrycie przez Romańczuka macek wydostających się z piwnicy i buszujących po kuchni oraz kilku złośliwych utopców okupujących wannę przyprawia go o mały zawał serca. Tutaj zaczyna się cała przygoda. I chociaż akcja osadzona jest w czasach współczesnych, to dzięki klimatowi, jaki stworzyła Ałtorka, ma się wrażenie, że czas zatrzymał się tam w pierwszych latach dziewiętnastego wieku.  

Skupmy się jednak na tym, co bez wątpienia stanowi największy atut książki. Nie tylko postaci i ich perypetie bawią czytelników, ale też sposób, w jaki Ałtorka serwuje ten humor. Kluczowy jest tutaj język, w obliczu którego tonę w estetycznych ochach i achach. Marta Kisiel posiada bowiem coś, co ja nazwałabym wyczuciem języka. W odpowiednim momencie jest on cięty, dosadny, a miejscami wprost przesłodki i uroczy.

„Urżnąłeś mi anioła – powtórzył Konrad(...).”


„- Napaliłom na górze w kominku - oznajmiło Licho, wpadając do kuchni z naręczem wielgachnych ręczników - i wyciągnełom dodatkowe koce, alleluja. Krakersik zaraz zagrzeje rosołku, a ja naplumkam świeże kluseczki.”


„Jako tradycyjny Anioł Stróż Licho nie miało na wyposażeniu żadnych mieczy ognistych ani tym podobnych robiących odpowiednie wrażenie akcesoriów, mogło co najwyżej kopnąć z bamboszka.”

W powyższych fragmentach widać szczególne zamiłowanie Ałtorki do tworzenia nowych słów oraz do używania wszelkiego rodzaju spieszczeń. W Dożywociu pojawiają się one w szczególności przy opisach Licha i jego perypetii, co najprawdpodobniej ma na celu chwycenie czytelnika za serce. Czy jest zatem ktoś, kogo nie wzrusza mały aniołek bez spodenek, z celofanowymi włosami, w różowych bamboszkach i z wściekle różowym króliczkiem pod pachą, który mówi (aniołek, nie króliczek):  „Nie dałom rady zabrać mopa i wiaderka z wodą”? Mnie ujął i dożywotnio zdobył moje serce. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Licho jest najurokliwszą książkową postacią, jaką dane mi było poznać, a przynajmniej najlepiej nakreśloną. Zupełnie innym językiem przedstawiony jest panicz Szczęsny, którego Ałtorka kreuje na widmo nader irytujące i dziwne. 

„Blond loki, zwykle opadające swobodnie na ramiona, panicz zebrał w klasyczną cebulę i związał wściekle błękitną frotką z koronkowym kwiatkiem. Efekt był wstrząsający.- Przeszkadzały, gdym haftował na tamborku, więc je okiełznałem. - Nie wydawał się zbyt przejęty tym, że wygląda jak Fragles na sterydach.”

Ciekawym zabiegiem jest też przemieszanie kilku stylizacji językowych: stylu potocznego, romantycznej prozy poetyckiej, języka religijnego i dziecięcego. Można do tego jeszcze dodać swoisty żargon Krakersa, jednak jego bulgoty i buczenia trudno byłoby scharakteryzować. Każda z postaci posiada swój własny, znamienny dialekt i to właśnie sprawia, że stają się one wprost obezwładniające i niezapomniane. Wszelkie braki fabularne uzupełniane są w Dożywociu właśnie przez oryginalny język i kostyczny dowcip, przez który momentami niemal tarzałam się po podłodze, z bólem brzucha myśląc: „Ojoj, alleluja...”

Dożywocie to po prostu szalona książka, w mistrzowski sposób napisana powieść. A może zbiór opowiadań, które nierozerwalnie łączą pewne ciągi przyczynowo-skutkowe oraz postać głównego bohatera. Jego niemal romantyczną przemianę, która dokonuje się podczas rocznego pobytu w Lichotce, można zatem nazwać pewną fabułą. Jeżeli chodzi o konstrukcję akcji, wymyka się ona wszelkim kanonom i w tym wypadku jest to ogromna zaleta. Nie ma więc przerostu formy nad treścią. Jest za to jeden wielki maraton śmiechu, nadnaturalne, abstrakcyjne sytuacje niczym u Jonathana Carolla, absurd, który na myśl przywodzi mi Franza Kafkę oraz wiele literackich powiązań, głównie tych z epoką romantyzmu. Wszystko to razem sprawia, że książki się nie czyta – ją pożera się spragnionymi słów oczami!


„Współcześnie nawet Mickiewicz musiałby kręcić kiepskie filmiki autopromocyjne i rzucać je gdzie popadnie w sieci, coby się wybić, a wstęp do „Ballad i romansów” zapewne zamieściłby na swoim blogasku. Dostawałby słitaśne komcie, a jakiś palant o przeroście ambicji bądź pragnienia intelektu krytykowałby go za to, że pisze ballady zamiast haiku.”

Zakończenie – choć jak na poważne zakończenie przystało, wyciska kilka łez wzruszenia – pozostawia pewien niedosyt. Wydaje mi się jednak, że zawsze dzieje się tak w przypadku książek, które nigdy nie powinny się kończyć, a Dożywocie bez wątpienia takie właśnie jest. Po przeczytaniu ostatniego zdania odczuwamy realny żal z rozstania z urzekającymi postaciami. Dajcie się więc na kilka chwil porwać Marcie Kisiel do Lichotki, ponieść niesłabnącemu rozbawieniu, a jestem pewna, że nikt z Was się nie rozczaruje! 


Korektę popełnił Secrus #korektormorderca
Dziękuję!
7
Podziel się

Pamiętacie swoich niewidzialnych przyjaciół? Tych, których wymyślaliście, gdy nie mieliście się z kim bawić? Pamiętacie wszystkich sojuszników na wojnie? Pamiętacie przyjaciółki, które razem z Wami piły herbatki z plastykowego serwisu? To byli najlepsi przyjaciele – pojawiali się zawsze, kiedy ich potrzebowaliśmy i dotrzymywali nam kroku, czasem podsuwając pomysły na nowe zabawy. A co by było, gdyby oni wszyscy postanowili zabrać nasze życie, zamieszkać w naszej głowie, walcząc o naszą świadomość?

William Stanley Milligan zostaje zatrzymany i oskarżony o dokonanie serii rabunków i gwałtów na młodych studentkach. I choć sprawa wydaje się prosta i oczywista, nie wszystko jest w porządku. Zatrzymany i zamknięty w więzieniu Milligan zdaje się nie wiedzieć, co się dzieje i próbuje odebrać sobie życie. Władze wysyłają więc do niego doświadczoną panią psycholog, która odkrywa szokujące wszystkich fakty.

Billy Milligan to przykład najcięższego w historii przypadku rozszczepienia osobowości. Chory na osobowość wieloraką mężczyzna „gości” w swojej głowie aż 24 osoby, które nawzajem kradną sobie czas, robią coś i znikają, pozostawiając kolejną z konsekwencjami... Dlatego Billy nie wie, dlaczego znalazł się w więzieniu, nie wie o co jest oskarżony.

Arthur, Ragen, Allen, Tommy, Danny, David, Christine, Christopher, Adalana, Phil, Kevin, Walter, April, Samuel, Mark, Steve, Lee, Jason, Bobby, Shawn, Martin, Timothy, sam Billy oraz tajemniczy Nauczyciel – Anglik, silny Jugosłowianin, pragnąca miłości lesbijka, mała dziewczynka i chłopiec, który kiedyś został pogrzebany żywcem – jak żyć, mając w sobie 24 różne osoby, które chcą kierować życiem? 
Prawdziwy Billy śpi. Śpi odkąd próbował skoczyć z dachu szkoły. Od tej pory inne osobowości pilnują, żeby wciąż spał, bo gdy tylko się obudzi, znów spróbuje odebrać sobie życie – sobie i zarazem innym osobowościom, które chcą żyć. 

Nie wiem, czego spodziewałam się, zaczynając Człowieka o 24 twarzach. Nie wiem, czego oczekiwałam. Na pewno jednak nie tego, co dostałam. Książka ta, jak żadna inna wcześniej, złamała mi serce i rzuciła nim o podłogę, pozostawiając pustkę, żal i okropnie poczucie niesprawiedliwości. Oczekiwałam dobrej, fascynującej historii, a dostałam o wiele więcej. 

Mimo że historia Billy'ego Milligana jest historią prawdziwą, czyta się ją jak świetną powieść, o której nie da się szybko zapomnieć. Jest to zbeletryzowana biografia, opis rozwoju choroby bohatera, która często nosi znamiona typowego reportażu. Jednak okraszona jest nutką typowego dla kryminału i psychologicznego thrillera klimatu. Daniel Keyes dał mistrzowski popis swoich pisarskich umiejętności, opowiadając historię autentyczną, jak fikcyjny film lub książkę. I właśnie to jest najbardziej zaskakujące – te momenty, w których czytelnik uświadamia sobie, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Dodatkowo autor w genialny sposób manipuluje uczuciami czytelnika. To Billy był zły, Billy dokonał gwałtów, a mimo to, wciąż mu współczujemy, w naszych oczach to właśnie on jest ofiarą, choć niejednokrotnie złościmy się na niego za głupie postępowanie, za „okresy przemieszania”.

Czytając tę historię bardzo trudno jest oprzeć się wrażeniu, że faktycznie mamy do czynienia z dwudziestoma czterema różnymi osobami, zapominamy, że Billy jest tylko jeden. Cała reszta to tylko produkty choroby psychicznej, powołane przez mężczyznę do życia na skutek różnych życiowych sytuacji. Powołane po to, aby chronić go przed złym światem. 

Człowiek 24 twarzach to książka która zarazem przeraża i fascynuje. To książka wręcz elektryczna, porażająca, ale także wartościowa i – to chyba najlepsze słowo – mocna. Pozostawia czytelnika z ogromnym poczuciem niesprawiedliwości, równie ogromnym żalem i złamanym sercem. To zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jaką dane mi było przeczytać. Nie umiem opowiedzieć historii Billy'ego tak, jak zrobił to Keyes, dlatego czym prędzej sięgnijcie po tę pozycje. Bo oni wszyscy czekają, żeby ich poznać i zrozumieć... 

Podsumowanie:
Autor: Daniel Keyes
Tytuł: Człowiek o 24 twarzach
Strony: 559
Wydawnictwo: Wielka Litera
Moja ocena: 10/10

Mogłoby się wydawać, że o czymś, co zrobiło tak duże wrażenie, można pisać i pisać – w nieskończoność. Jednak ja wciąż nie jestem w stanie ubrać w słowa wrażenia, jakie wywarła na mnie ta historia. Niech długość tego tekstu będzie na to dowodem. 
Czytajcie! 


4
Podziel się

Nie śpiesz się do dorosłości. Staraj się pozostać chłopcem tak długo, jak to tylko możliwe, bo gdy raz stracisz moc magii, pozostaniesz żebrakiem szukającym jej okruchów. 

Trudno jest pisać zwykłymi słowami o książce niezwykłej. Choć określenie to w stosunku do Magicznych Lat wydaje się być przynajmniej banalne. Robert McCammon pisze bowiem o rzeczach niesamowitych, w dodatku w sposób iście nietuzinkowy. I choć lekturę zakończyłam już jakiś czas temu, to wciąż nie mogę ubrać w słowa wrażenia, jakie na mnie wywarła. Przychodzą mi więc do głowy słowa Stephena Kinga: O najważniejszych sprawach najtrudniej opowiedzieć. Są to rzeczy, których się wstydzisz, ponieważ słowa pomniejszają je - słowa powodują, iż rzeczy, które wydawały się nieskończenie wielkie, kiedy były w twojej głowie, po wypowiedzeniu kurczą się i stają zupełnie zwyczajne (Ciało).

Chciałam zacząć od zarysowania fabuły, jednak po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że tak naprawdę nie ona jest tutaj najważniejsza. Bo Magiczne Lata to coś więcej niż wydarzenia – ta książka to kawałek duszy, nuta magii i ogrom sentymentu przelane bezpośrednio na kartki papieru. To Ameryka lat 60. pokazana oczami dwunastoletniego Cory'ego Mackensona, który pewnego marcowego poranka zobaczył coś, co odmieniło życie jego i jego rodziny. Makabrycznie pobity i brutalnie zamordowany mężczyzna uwięziony w tonącym samochodzie uwolnił straszliwe lęki. Bo przecież mordercą jest ktoś miejscowy, ktoś kto wiedział, jak głębokie jest Jezioro Saksońskie, ktoś z Zephyr. Dlatego Cory na własną rękę postanawia znaleźć sprawcę.

Mój tato żył na tym świecie trzydzieści cztery lata. Widywał już nieboszczyków (...). Kilkakrotnie patrzył w uśmiechniętą szyderczo twarz śmierci i znosił ten widok jak mężczyzna, ale tym razem było inaczej. Tym razem śmierć miała oblicze mordu.

I wydawać by się mogło, że Magiczne Lata to kolejny młodzieżowy kryminał, opowieść o domorosłym detektywie, który uratuje miasto przed psychopatycznym mordercą. Nic bardziej mylnego! Kryminalny wątek schodzi bowiem na drugi, czasem nawet trzeci plan, ustępując miejsca opowieściom o pięknej, młodzieńczej przyjaźni, pierwszych zauroczeniach, trudnych wyborach, dorastaniu i przemijaniu. A urokliwe Zephyr staje się jednym z głównych bohaterów powieści Roberta McCammona.

Zephyr to miasteczko typowe, gdzie wprost zatrzymał się czas. Każdy zna każdego, ludzie się uśmiechają, a w powietrzu unosi się zapach pieczonego chleba. Jest tutaj kawiarnia „Pod Błyszczącą Gwiazdą”, mały sklepik spożywczy „Piggly-Wiggly”, dom, w którym mieszkają sprzedajne dziewczyny oraz kinoteatr „Liryczny” – miejsce spotkań młodych mieszkańców miasteczka. Lata 60. to okres działalności Ku-Klux-Klanu, wszędzie panuje całkowity brak tolerancji, więc Murzyni mieszkają na obrzeżach miasta. W jeziorze żyje natomiast ogromny potwór – Stary Mojżesz, którego istnienie poddawane jest przez większość mieszkańców pod wątpliwość, a czarnoskórym przewodzi tajemnicza, posiadająca nadprzyrodzone zdolności, ponad stuletnia Dama. Można też spotkać ducha w czarnym samochodzie, widmo tragicznie zmarłego chłopca, wiara potrafi ożywiać zwierzęta, a dzieci rozwijają skrzydła i latają nad ulicami Zephyr. Gangsterskim życiem miasta trzęsie tajemnicza mafia i przemysł bimbrowniczy, a niespełniony pisarz przechadza się alejkami zupełnie nago. Natomiast w tle wciąż pobrzmiewa widmo niewyjaśnionego morderstwa, a jedynym tropem jest tajemnicze, zielone piórko znalezione przez Cory'ego na miejscu zbrodni. Narrator tworzy więc w naszej wyobraźni fantastyczną mozaikę różnorodnych i wielobarwnych elementów, od których nie sposób oderwać wzrok. 

Magiczne Lata to nie jest zwykła książka. To przede wszystkim pełna sentymentu, piękna i mądra opowieść o dorastaniu, zmianach, niełatwych wyborach i przemijaniu. Autor w swoim najgłośniejszym dziele porusza wiele trudnych tematów, z którymi konfrontuje młodego bohatera – strata pracy, brak pieniędzy, rasizm czy śmierć i strata najbliższych. Cory musi patrzeć, jak cywilizacja i postęp zjadają piękne czasy jego młodości, a lęki, koszmary i nierozwiązana tajemnica powoli zjadają ojca. Na szczęście jest chłopcem niezwykle bystrym, wyjątkowym obserwatorem, który starannie analizuje fakty i powoli wyciąga wnioski. Usilnie stara się zrozumieć decyzje dorosłych i otaczający go świat, choć niekiedy jest to zadanie bardzo trudne. Cała historia owiana jest więc magią i ciekawością właściwymi dla chłopięcej fantazji. 

Każdy rozdział książki można potraktować jako osobne opowiadania, które posiadają swoje główne wątki, i które łączą się w nierozerwalną całość za sprawą kilku elementów. Niektóre z tych opowiadań napełniają nadzieją, inne wzruszają, przywołują wspomnienia, wywołują refleksję czy wzruszają. Ale są też takie chwile, w których Magiczne Lata łamią serce i rzucają nim o podłogę. I chyba tylko człowiek o kamiennym sercu nie zapłakałby choć raz podczas lektury. 

Jeśli ludzie płaczą na filmach, to dlatego, że w ciemnym kinie przez krótką chwilę dotykają złotego źródła magii. Potem wychodzą w jaskrawe światło rozsądku i logiki i źródło wysycha, ludzie zaś czują w sercu dziwny smutek i nie wiedzą dlaczego. Kiedy jakaś piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujące w promieniu światła pyłki odwrócą twoją uwagę od świata, kiedy nocą słyszysz w oddali stukot kół przejeżdżającego pociągu i zastanawiasz się, dokąd też on zmierza, wykraczasz poza człowieka, którym jesteś, i miejsce, w którym się znajdujesz. Na najkrótszą z krótkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego królestwa.

W Magicznych Latach najpiękniejsze jest właśnie to, że pozwala wkroczyć do czarodziejskiego królestwa, że wzbudza tęsknotę do tych najpiękniejszych lat, kiedy najważniejsza była przyjaźń, rower, słońce na twarzy i wiatr we włosach. Sprawia, że gdzieś głęboko stajemy się żebrakami szukającymi okruchów dzieciństwa. 

McCammon stworzył historię niezwykłą i napisał ją językiem nadzwyczajnym. Dzięki temu w mistrzowski sposób manipuluje czytelnikiem, który tańczy tak, jak autor postanowi zagrać. Dobierając odpowiednie słowa, porusza najgłębsze pragnienia. Rozległe opisy bogate są w szczegóły i to właśnie one sprawiają, że budzi się to nasze wewnętrzne dziecko, że to znów ono patrzy na świat. Czytanie Magicznych Lat jest jak spacer po wspaniałej galerii postaci i obrazów. I to obrazów tak pięknych i realnych, że aż trudno uwierzyć, że to tylko obrazy... A każdy z nas chciałby, aby jednak były one prawdziwe. 

– Mogą wyglądać dorośle – mówiła pani Neville - ale to tylko pozory. To glina, która oblepia ich z biegiem czasu. Mężczyźni i kobiety w głębi serca są wciąż dziećmi. Nadal chcieliby się bawić i skakać, ale ciężka glina im na to nie pozwala. Mają ochotę zrzucić kajdany, jakie nałożył im świat, zdjąć zegarki, krawaty i niedzielne buty i chociaż przez jeden dzień potaplać się na golasa w sadzawce. Chcieliby się poczuć wolni, a równocześnie wiedzieć, że w domu są mamusia i tatuś, którzy się wszystkim zajmą i zawsze będą ich kochać. Nawet w najgorszym na świecie człowieku, kryje się mały, przestraszony chłopczyk, który wciska się w kąt, żeby go nikt nie skrzywdził.

Podsumowanie:
Autor: Robert McCammon
Tytuł: Magiczne Lata
Strony: 649
Wydawca: Papierowy Księżyc
Moja ocena: 10+/10

Krótko, bo o niektórych rzeczach mówić wiele nie trzeba. Odsyłam jeszcze do recenzji książki Serca Atlantydów Stephena Kinga, ponieważ Magiczne Lata właśnie tę książką przywodzą mi na myśl.
Nie dorastajcie nigdy! 
8
Podziel się

Historia Redlum zaczyna się jakieś dwa tysiące lat temu, gdy istoty zwane dziećmi Lilith rozjebały w proch ludzką cywilizację… 

Redlum – miasto otoczone potężnymi obronnymi murami, owiane aurą grozy i tajemnicy. Miejsce, do którego wstęp mają wszyscy, ale mało kto w rzeczywistości chce tam wstąpić, i którego prawie nikt nie opuszcza. Oddalone od wszystkich innych miast, większości ludzi znane tylko z licznych, mrożących krew w żyłach legend. Getto dla potworów, specjalnie wydzielona strefa zamieszkiwana na co dzień przed inkuby, sukuby, ghule, trolle, wampiry, nimfy i inne, równie niecodzienne stworzenia. 

W żeńskiej szkole magów mieszka bezimienny chłopak pełniący funkcję woźnego. Nie ma wspomnień, nie wie kim jest i skąd się wziął. Nie ma również w zwyczaju sypiać, dlatego nocami studiuje w bibliotece księgi magii i uczy się łatwiejszych zaklęć. Gdy wychodzi na jaw, że czaruje już całkiem dobrze, ma ogromną moc i chyba nie jest człowiekiem, postanawia uciec. Zatrzymuje się w karczmie, którą dowodzi nieprzyjemny troll. Młody i naiwny uciekinier przybiera pretensjonalne imię – Słodki – i wkrótce, zgodnie z enigmatyczną przepowiednią, zostaje najlepszym karczmarzem, jakiego widziało Redlum. Największą tajemnicę stanowi jednak pochodzenie młodzieńca. Najprawdopodobniej należy on do starożytnej rasy, która rzekomo wyginęła… 

Autorka uczyniła klimatyczną karczmę głównym miejscem wszystkich wydarzeń. Stałymi gośćmi uczyniła zróżnicowane grupy potworów – niezwykle charakterystyczne, pełnokrwiste postaci sprawiają, że nie na pewno nie będziecie się nudzić. Czas leci tu niezwykle szybko, najlepszy alkohol leje się strumieniami, a w lodówkach obok wieprzowiny marynuje się mięso z człowieka. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Oprócz ludzi, rzecz jasna. 

Szczerze powiem, że nie lubię fantasy. Nie porywają mnie magiczne światy, nadprzyrodzone stworzenia, rzekomo fascynujące historie. Gdy słyszę o trollach, od razu odechciewa mi się czytać. Jednak Katarzyna Rupiewicz sprawiła, że wsiąkłam w ten świat bez reszty, a nawet polubiłam potwory. Prawdziwe zło czai się tak naprawdę poza murami upiornego miasta. 

Patrzyłem na niego oczami wielkimi jak denka kufli. Oczywiście, świat jest zły, bo ludziom chodzi tylko o pieniądze, potworom o zabijanie, a wszystkim samcom o seks. Zdanie, które można powtarzać dziesięć razy na dobę, dopóki nie traktuje się go poważnie.

Nie o końca wiem, czego spodziewałam się po Redlum, jednak w pewnym sensie to dostałam. Ogromnym zaskoczeniem była potężna dawka poczucia humoru oraz stuprocentowa naturalność postaci i dialogów. Cały świat i jego mieszkańcy nie do końca byli przecież naturalni, jednak autorce udało się stworzyć wrażenie normalności. Przede wszystkim prawie nic nie było wyjaśniane – skąd, jak, dlaczego… Tak jest i już. Autorka, stawiając czytelnika w takiej sytuacji, nieco ułatwiła sobie zadanie. I bynajmniej nie jest to wada!

Wykreowanie pozornej normalności sprawiło również, że czytelnik staje się częścią potwornego świata, cowieczornym gościem karczmy. Zaczynamy żywić sympatię do sukubów, wampiry wzbudzają nasz podziw i szacunek, a głupiutkie ghule rozrzewniają. To ludzie są źli. I jakoś wcale nie jest nam przykro, gdy gulasz z człowieczej łopatki ląduje na karczemnym stole.

Stałem jak wryty, a krew pulsująca w skroniach nie pozwoliła mi myśleć. Ja miałbym pokonać Edevaldisa? Chyba w myciu okien na czas.

Może trochę mi brakło nieco bardziej rozwiniętej psychologii, może mało było emocjonalności. Pod względem literackim rozczarowała mnie kulminacyjna sena. Krzyczała wręcz o większy dramatyzm, więcej krwi, śmierci… Fabularnie natomiast zaskoczyłam się całkiem pozytywnie – miałam nadzieję, na taki właśnie finał. 

Muszę jednak się doczepić, bo nie byłabym sobą. Korekta nie dała rady. Dr Marta Kładź-Kocot pozwoliła na to, żeby już na pierwszej stronie pojawiły się przynajmniej dwa przecinki w nieodpowiednich miejscach. Dalej wcale nie robi się lepiej: pojawiają się literówki i niepotrzebne spacje – niekonsekwencja widoczna szczególnie w zapisie dialogów. Nie wpłynęło to może na odbiór całościowy, ale strasznie mnie drażnią takie szczegóły i niedociągnięcia. 

Zabrakło mi jeszcze ilustracji. Paweł Dobkowski stworzył bardzo fajną okładkę, oddającą klimat redlumskiej oberży. Kilka innych szkiców na pewno by nie zaszkodziło, bo takie bajkowe historie aż się o to proszą. 

Jest to całkiem udany powieściowy debiut wszechstronnej Katarzyny Rupiewicz. Jeżeli nie do końca lubicie fantasy i męczy was pseudopatetyczna atmosfera magicznych światów – zapraszam do Redlum. Nie ma reguł, nie ma prawa, a kilka uroczych i nieporadnych potworków, napalone sukuby i majestatyczne wampiry zapewne sprawią, że tutaj Wam się spodoba.

Podsumowanie:
Autor: Katarzyna Rupiewicz 
Tytuł: Redlum
Strony: 332
Wydawca: Genius Creations
Moja ocena: 6++/10



Za przedpremierowy egzemplarz do recenzji dziękuję: 

2
Podziel się

W stolicy wybucha seria tajemniczych pożarów. W dziwny sposób łączą się one z niezwykłym błękitnym płomieniem, który nawiedza sny młodej blogerki, wabiąc przypadkowe ofiary i paląc je na popiół. Ktoś… lub coś morduje Bezsennych, ulubieńców Złotej Kaczki, niepodzielnie władającej magiczną Warszawą.Herbert Kruk jak zwykle ma szczęście − lub pecha − znaleźć się w samym centrum wydarzeń.
Czy mag wygra wyścig z czasem i zdoła ponownie ocalić stolicę? Jakie intrygi rozgrywają się na Dworze Złotej Pani? Czy agent rosyjskiego Archiwum X okaże się sojusznikiem, czy może śmiertelnym wrogiem? Jaką cenę trzeba będzie zapłacić za pomoc rusałki? I wreszcie – czy warszawski czarodziej zdoła uratować swoją matkę, od lat zamkniętą w magicznym krysztale?

Magiczna Warszawa pełna ognia, piękny i niebezpieczny dwór Złotej Pani, intryga, uroczy główny bohater – czyli Kruk po raz trzeci rzuca czar na czytelników. „Bezsenni” w niczym nie ustępują poprzednim częściom cyklu.
Magdalena Kubasiewicz, autorka Spalić wiedźmę

Trzecia książka Marcina Jamiołkowskiego o przygodach Herberta Kruka trafi do sprzedaży już 20 czerwca. Dla e-czytaczy już teraz dostępna jest wersja elektroniczna książki. Na dodatek (teraz!) w świetnej cenie, bo tylko 19,99 zł!


Autor: Jamiołkowski Marcin
Wydawca: Genius Creations
EAN: 9788379950522
Rok wydania: 2016
Dostępność: On line
Cena katalogowa: 24,99 zł
Tutaj za 19,99 zł! 



A miłośnicy książek w wersji audio mogą odsłuchać fragmentu czytanego przez Wojciecha Masiaka, znanego już z adaptacji Chóru zapomnianych głosów Remigiusza Mroza.

Tutaj możecie przeczytać fragment powieści!
3
Podziel się


Nie raz słyszałem plotki, że po świecie krążą książki masowego rażenia, będące w stanie zniszczyć każdego czytelnika. Działają jak wirusy i w gruncie swojej treści tym właśnie są: wirusami języka - zarażają sobą odbiorcę nieodwołalnie go transformując.

Kochamy książki, prawda? Czytamy w każdej wolnej chwili, każdym możliwym miejscu – w tramwaju, pociągu, poczekalni. Często mówimy, że żyć bez książek nie umiemy, że się nie da. A co, gdyby naprawdę tak było? Że się nie da? 

Znany wszystkim fanom fantasy i horroru Dawid Kain w opowiadaniu Kotku, jestem w ogniu kreuje właśnie taki świat – świat opanowany przez książkoholików, raj dla czytelników, twórców, wydawców, w którym wszystko podporządkowane jest literaturze. Co dla mnie najciekawsze - nawet język! 

Handlowałem rzadkimi, wywołującymi specyficzne fazy tekstami literackimi. Załatwiałem je ludziom za mniejszą lub większą opłatą, żeby się uczytali do nieprzytomności, zapominając o różnych smutnych sprawach, które ich dręczyły. Z tego żyłem, chętnych nie brakowało.

Główny bohater, Edward Egan, jest zatwardziałym utracjuszem i dilerem literatury, głównie tej, która wyszła spod pióra jego pomylonego przyjaciela Zampano. Zarabia tyle, żeby wystarczyło na imprezy i używki. Na co dzień mieszka w nieprzyjemnej Postmodernie. My poznajemy go, gdy po jednej z hojnie zakrapianych imprez budzi się daleko od domu, w kościele, otoczony dziwnymi postaciami. Jedna z nich namawia go natrętnie, aby znalazł najważniejsze rzekomo dzieło literackie zwane Raportem, które to skrywa w sobie sens istnienia świata i literatury. Skutkiem pewnych zdarzeń i zbiegów okoliczności, Edward postanawia wyrwać się na chwilę ze swojego smutnego życia i wyrusza na poszukiwanie ów tajemniczego Raportu. 

Dawid Kain kreuje dobrze przemyślany świat. Razem z Edwardem przechadzamy się więc uliczkami nazwanymi od nazwisk największych pisarzy wszechczasów, zwiedzamy kościoły m.in. Williama Burroughsa, obserwujemy wojny toczone między obozami Kinga i Forestera. Spotykamy uczytanych do nieprzytomności ludzi, naćpanych czasem, żyjących w ciągłym oszołomieniu, na fabularnym haju. Literacki detoks prowadzi bowiem do śmierci w niewyobrażalnych męczarniach. 

Jednak przyjmując to założenie trzeba uwierzyć, że naprawdę istnieją światy, gdzie niszowe dzieła autora ukrywającego się pod pretensjonalnym pseudonimem Ducha Świętego nie tylko otaczane są niewyobrażalną czcią i graniczącym z psychozą kultem, ale też sprzedały się w setkach milionów egzemplarzy. Że istnieją światy, w których kraje o nonsensownych nazwach jak Niemcy, Polska czy Rosja nie tylko są realne, ale nawet toczą ze sobą wojny. I to na dodatek z powodów pozaliterackich!

Nie zabrakło więc autorowi ironicznego poczucia humoru, z którego jest znany. Ku uciesze mojego serca pojawia się też charakterystyczna dla Kaina groteska, motywy filozoficzne i liczne nawiązania do popkultury. Miłośnik gore i bizzarro funduje swoim czytelnikom iście ostrą jazdę bez trzymanki. 

Niestety warstwa fabularna trochę rozczarowuje. Dlatego właśnie określiłam Kotku, jestem w ogniu mianem opowiadania. Jest to bowiem jednowątkowa opowiastka o podróży Edwarda po tym fantastycznie wykreowanym świecie, która niestety za szybko się kończy, przez co sprawia wrażenie niepełnej, niedokończonej. Uczucie to wzmaga fakt, że proporcje zostały zaburzone. Stosunkowo długie rozwinięcie akcji determinuje ochotę czytelnika na dłuższe, pełniejsze zakończenie. Tu historia nagle się urywa, a ja miałam wrażenie, że mam wersję demo tej kiążki. Ale zapewniam Was, że to jedyny, malutki minus. Wszystkich miłośników tego j a k j e s t n a p i s a n e, zapraszam dalej, bo teraz wyleję na Was falę językowych ekscytacji.

Z rozpędu rzuciłem więc na stertę piętrzącego się na środku pokoju dziadostwa, przeczuwając, że gdzieś u podnóża tej góry badziewia będzie tkwiła odpowiedź na poniekąd filozoficzne pytanie: gdzieś komórkę wpieprzył?

Lubię takie książki, podczas czytania których, uśmiecham się do siebie dlatego, że spodobała mi się konstrukcja jakiegoś zdania, rozbawiło mnie ciekawie użyte słowo. Kotku, jestem w ogniu to kopalnia takich smaczków. Jako że znajdujemy się w świecie, którego istotą istnienia jest literatura, język został zaadaptowany do zaistniałej rzeczywistości, więc w tekście gęsto od ciekawych neologizmów. Nie brakuje również licznych regionalizmów, kolokwializmów oraz tego, co nazwane zostało kainizmami. 

Świetnie bawiłam się również znajdując ciekawe literackie powiązania, odwołania do praktycznie każdego gatunku literatury. Autor przywołuje nazwiska pisarzy każdej epoki, różnych narodowości. Ponadto trochę dopieka współczesnym sobie pisarzom, ironizuje ich twórczość, ale ich nazwisk w większości trzeba się domyśleć. Dostaje się też wydawnictwom, czytelnikom i całemu literackiemu światkowi. Prawdziwa gratka dla książkoholików! 

Kotku, jestem w ogniu charakteryzuje się nienagannym stylem. Dawid Kain posługuje się wyszukanymi metaforami, nieco abstrakcyjnymi porównaniami i opisami, które bezpośrednio związane są z pisarstwem, drukiem, tworzeniem. A ja po prostu uwielbiam takie atrakcje. 

Książka wgryza się w mózg. Mnie pozostawiła z wrażeniem, że jest to jedna z tych pozycji, którą handlował Edward Egan, że wprost naćpałam się tym wszystkim, uczytałam się radośnie i było mi z tym dobrze. Wam też będzie, gwarantuję! 

Podsumowanie:
Autor: Dawid Kain
Tytuł: Kotku, jestem w ogniu
Strony: 170
Wydawca: Genius Creations
Moja ocena: 8+/10

Za egzemplarz do recenzji dziękuję:

10
Podziel się


Nie jest łatwo być czytelnikiem tak wybrednym, z bliżej nieokreślonym gustem i na dodatek tak bardzo skrajnym. Właśnie to ostatnie sprawia mi wiele problemów podczas oceniania filmu bądź pisania recenzji przeczytanej książki. Bo albo coś jest w moim mniemaniu absolutnie fenomenalne, albo okazuje się kompletnym chłamem. Czarne lub białe – nie ma zbyt wiele miejsca na szarości. Ponadto zdecydowanie bardziej wolę pisać o książkach, które bezsprzecznie mnie zachwycają – taka natura. Dziś jednak pochylę się nad pozycją, którą zakwalifikowałabym raczej do tych szarych. 

Chciałabym rozpocząć od okładki. Choć książek nie ocenia się zwykle ze względu na szatę graficzną, to w tym wypadku okładka zdecydowanie stanowi najmocniejszą stronę (brawa dla Pawła Dobkowskiego!) – czarno-biała, szykowna i minimalistyczna sprawiła, że zapragnęłam ją mieć, czytać. Również blurb zwrócił moją uwagę. Nie były to może Kości Księżyca, jednak znów zapragnęłam poczytać o międzywymiarowych podróżach, innych ciekawych światach, nadnaturalnych postaciach… Ach!, ależ pozory potrafią zmylić.

Joanna, Michał, Tomasz i Kinga to warszawiacy, którzy zostają wyrwani z naszego świata i przeniesieni do magicznego Hamanu, aby rzekomo go uratować. Tego dowiadujemy się z opisu książki. Z samej książki nie dowiadujemy się zbyt wiele. 

Trudno jest mi w słowa ubrać coś tak chaotycznego, jak Studnia Zagubionych Aniołów, ciężko jakoś poukładać fabułę, która przebiega tak wielotorowo. Zacznijmy więc od tego, od czego rozpoczyna się powieść – EGENE. Tekst napisany pseudopoetycką prozą ze zdaniami tak długimi, że będąc w połowie już zapominałam, co było na początku. Narrator wprowadza nas w magiczny świat, próbując użyć w tym celu równie magicznego języka, co dla mnie osobiście było nader męczące. 

Tak oto natrafiamy na paradoks fraktala, płatka śniegu. Chodź wydaje się taki maleńki, gdy usiłujemy uważnie ogarnąć umysłem jego kształt, prześledzić wszystkie linie, nagle okazuje się, iż w istocie ciągnie się w nieskończoność. My również moglibyśmy teraz wyruszyć w naiwną wyprawę w poszukiwaniu mitycznego początku, który ciągle wymykałby nam się w ostatniej chwili, aż wreszcie dotarlibyśmy do narodzin samego czasu.

Po nieco zbędnym wprowadzeniu do historii, rozpoczyna on swoją opowieść, wydawać by się mogło – właściwą. I znów zdania długie, za długie i toporne. Jesteśmy świadkami walki kobiety z mężczyzną. Kto, co, gdzie, kiedy, po co? Nie wiem. Chaos, chaos, chaos. Chaos w słowach, chaos w ciągach przyczynowo-skutkowych, niezrozumiałe, zdawkowe dialogi i… koniec. Krew, śmierć, game over. Ale czy na pewno?

Nagle przenosimy się do Szklanej Wieży, gdzie o swoim żywocie opowiada nam Astronom z T’araf – Istharion. Jego język charakteryzuje ten sam pseudopatos, który wcześniej zaobserwowałam u narratora. On również wypowiada się bezpośrednio do Ciebie, słuchaczu. Lepiej więc słuchaj uważnie, bo ja uważnie nie słuchałam i zupełnie nie wiem, o co ekscentrycznemu starcowi chodziło. 

Niektóre elementy tekstu zostały wyróżnione kursywą. Nie wiem, czemu miało to służyć. Może fragmenty były przypadkowo wybrane? Takie odniosłam wrażenie, bo również w tym miejscu panuje niezrozumiały zamęt. 

Mogłabym tak dalej analizować rozdział po rozdziale, ale nie w tym rzecz. Bo w końcu mozolnie dochodzimy do momentu, w którym poznajemy naszych bohaterów... i nie tylko ich. Bo poznajemy też inne postaci, które pojawiają się znikąd, nic nie wnoszą i równie nonsensownie znikają. Ale skupmy się na tej czwórce, która finalnie, za sprawą wielu zbiegów okoliczności i pomarańczowego tunelu, znajdzie się w Hamanie. Kinga, Joanna, Michał i Tomasz… O ile jeszcze Kingę od Joanny odróżnić dało się bez większych problemów, o tyle wszelkie męskie postaci wydają mi się być identyczne. Nie ma mowy o pogłębieniu portretów psychologicznych, bohaterowie wydają się być niemal papierowi. Na domiar złego zlewają się z tymi występującymi w pierwszej powieści Laisena CK Monogatari. A szkoda, bo wszystko miało ogromny potencjał. 

Jeżeli chodzi o język, to pozostawia sporo do życzenia. W większości wszystko jest poprawne, nie ma zbyt wielu błędów, jednak wydaje się być bardzo kwadratowe i nienaturalne. Autor posiada bowiem niezrozumiałe uwielbienie do słów, których używa się rzadko, które nie są pospolite. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że wyrazy te używane są pośród zwyczajnego słownictwa, przez co bardzo rzucają się w oczy, mocno kontrastują i kłują. Jednym z tych słów, które pojawia się nader często jest interlokutor. Po co? Nie wiem. W takich zwyczajnych sytuacjach zdecydowanie wystarczyłby rozmówca, gdyż Studnia Zagubionych Aniołów nie jest naukową rozprawą o teorii komunikacji. Również zbędne wydało mi się szafowanie pojęciem skonstatować, które również nie jest słowem popularnym, zatem zwraca niepotrzebną uwagę, gdy jest w jednej powieści skumulowane. Miło wiedzieć, że autor zna takie niecodziennie słowa, jednak tutaj należy podjąć decyzję – albo pisze się językiem tuzinkowym, albo wyszukanym. Takie nieuzasadnione mieszanki zdecydowanie nie działają dobrze.

Czy wszystko zasługuje zatem na krytykę? Nie. Bo sam pomysł na historię jest fajny. Studnia Zagubionych Aniołów otwiera sagę Teraia, więc jeszcze będzie się działo. Ciekawa jestem niezmiernie, jak autor zamierza rozwinąć te wszystkie wątki, które rozpoczął, jak chce uporządkować ten fabularny nieład. Dam więc szansę Panu Arturowi, żeby to wyprostował i zachwycił mnie baśniowym Hamenem w kolejnych częściach. 

Pozycja zdecydowanie dla wytrwałych miłośników fantasy i im w szczególności polecam tę pozycję. Może odnajdziecie w tej książce tę magię, której ja znaleźć nie potrafiłam.

Podsumowanie:
Autor: Artur Laisen
Tytuł: Studnia Zagubionych Aniołów
Strony: 385
Wydawca: Genius Creations
Moja ocena: 5/10

Za egzemplarz do recenzji dziękuję:



Długo musieliście czekać na ten tekst, jednak miałam pewne moralne dylematy z nią związane. Postanowiłam jednak, że się pojawi. Kolejne teksty będą się ukazywać częściej, chociaż walczę z licencjatem i The Walking Dead, więc czas to towar deficytowy. Następny w kolejności jest Dawid Kain i jego Kotku, jestem w ogniu. Do zobaczenia! 
7
Podziel się

Czy w świecie poza literaturą istnieje coś takiego jak skaza tragiczna, ta ostentacyjna ciemna rysa biegnąca przez środek życia? Kiedyś myślałem, że nie, nie istnieje. Teraz uważam inaczej. I sądzę, że moją skazą jest patologiczne pragnienie tego, co malownicze – za wszelką cenę. A moi. L'historie d'une de mes folies. 

Każdy z nas dobrze wie, uczył się od lat najmłodszych, że za swoje czyny należy ponieść odpowiedzialność. Co to więc takiego, ta cała odpowiedzialność? Julian Tuwim napisał kiedyś: Odpowiedzialność: to co inni powinni ponosić,* i choć miało to mieć charakterystyczny dla poety ironiczny wydźwięk, okazuje się bardzo prawdziwe. Ponadto Odpowiedzialność jest wygodna, spoczywa chętnie na takich, co są nietykalni.** I te dwa cytaty wydają mi się niezwykle adekwatne do rozpoczęcia rozważań na temat Tajemnej Historii – monumentalnej opowieści o próbie uniknięcia kary za swoje czyny.
 

W górach topniał śnieg i Bunny nie żył już od kilku tygodni, gdy w pełni uświadomiliśmy sobie powagę sytuacji. Wiecie, znaleziono go dopiero dziesięć dni po jego śmierci. (...) Nie zamierzaliśmy ukryć ciała gdzieś, gdzie nie byłoby można go odnaleźć. 

Są to pierwsze zdania powieści, a więc od samego początku wiemy, kto zginął i kto zabił. Zabójstwo nie jest więc tajemnicą – są nią motywy i fakt, jak do zbrodni doszło. Ale po kolei...
Richard Papen, narrator powieści, opuszcza swoje rodzinne miasteczko w Kalifornii, wyjeżdża do Vermontu i rozpoczyna studia na Hampden College. Szybko dokonuje tego, co wszystkim wydaje się niemożliwe – dostaje się na elitarny kurs filologii klasycznej prowadzony przez niezwykle charyzmatycznego Juliana Morrowa. Teraz musi jeszcze tylko zyskać akceptację nielicznej grupy studentów: Camilli, Charlesa, Francisa, Henry'ego i Bunny'ego. Nie jest to jednak łatwe, ponieważ grupa okazuje się zamknięta niczym sekta, a uczniowie wydają się snobistyczni. Na pierwszy rzut oka widać również, że – poza zamiłowaniem do antyku – łączy ich jakaś mroczna tajemnica. Richard powoli wkupuje się w łaski ekscentrycznych rówieśników, ale wie też, że od wielu rzeczy jest odsuwany, że jest coś, o czym nikt mu nie mówi. Z każdą stroną odkrywamy pewną część sekretu, aż w końcu dochodzi do morderstwa.

Nigdy, ani razu, w żadnym sensie nie przyszło mi do głowy, że wszystko to jest czymkolwiek poza grą. Atmosfera nierzeczywistości okryła nawet najbardziej prozaiczne szczegóły, tak jakbyśmy obmyślali nie śmierć przyjaciela, tylko plan wspaniałej wycieczki. Przynajmniej ja nigdy do końca nie wierzyłem, że kiedykolwiek naprawdę ją odbędziemy.

Historia jest więc banalna – mamy Zbrodnię i Karę obudowaną w sześćset stronicowy wolumin i Raskolnikowa w postaci pięciorga studentów. Autorka zadaje nam wszystkim znane już pytania: jak daleko można się posunąć? Czy da się uniknąć konsekwencji, uciec od odpowiedzialności? 
Co jest więc w Tajemnej Historii takiego niezwykłego? Dlaczego Donna Tartt tak bardzo zachwyciła i nadal zachwyca czytelników? 

Po pierwsze to, co lubię najbardziej, czyli psychologizm – Tajemna Historia to bezbłędna galeria starannie skonstruowanych postaci. Każdy bohater ma inny, niejednoznaczny charakter, Jego osobowość jest odzwierciedleniem środowiska w jakim funkcjonuje. Z każdą stroną poznajemy co raz wnikliwiej kim są, jakie łączą ich relacje, odkrywamy, że pod kołderką pozornej normalności kryją się pewne demony i szaleństwa. Mogę więc z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że portret psychologiczny jest jednym z głównych bohaterów tej powieści.

Henry miał znacznie bardziej niezwykły talent do znikania, w pokoju, w samochodzie, pozorną umiejętność dematerializowania się na własne życzenie, i może ten dar był jedynie odwrotnością tamtego, nagłe skupienie rozproszonych molekuł, dzięki czemu widmowa forma natychmiast nabierała solidności – metamorfoza zadziwiająca jej naocznych światków.

Postacią nader intrygującą jest Henry – otoczony aureolą tajemniczości intelektualista. Frapuje czytelnika swoją powściągliwością, mądrością i opanowaniem. Znika na długi czas, nikomu z niczego się nie tłumaczy i, co ciekawe, nikt nawet nie pyta. Pojawia się znikąd i zawsze na wszystko ma jakąś odpowiedź. Ma również ogromny wpływ na wszystkich, którzy go otaczają, potrafi manipulować grupą tak, że ta nieświadomie podąża za nim, robiąc to, czego chce. To właśnie on zasiewa w głowach studentów myśl o zabójstwie Bunny'ego, planuje i dba o każdy szczegół. Jest w tym na tyle dobry, że nikt nie jest do końca świadomy, że to właśnie Henry wszystkim steruje. Do końca nie jest świadomy tego nawet czytelnik... 

Bo Tajemna Historia to przede wszystkim pierwszorzędny popis psychologicznej gry, jaką autorka prowadzi z czytelnikiem. Czytając, czujemy się uczestnikami wydarzeń, stajemy się współwinnymi zbrodni. Wszystko natomiast prowadzi do tego, że nie czujemy, aby zabójstwo było czymś złym, mamy poczucie, że nic wielkiego się nie stało, żyje się dalej, c'est la vie. Nie współczujemy Bunny'emu, ale solidaryzujemy się z grupą morderców, z nimi czujemy się dobrze. Potrzebujemy ich akceptacji tak, jak potrzebował jej Richard. On nie zabił dla samej idei zabijania i, w przeciwieństwie do pozostałych członków grupy, nie miał nic do Bunny'ego, a nawet go lubił. Zrobił to z pobudek czysto konformistycznych, z potrzeby poczucia przynależności i akceptacji – a my, czytelnicy, bardzo dobrze go rozumiemy. Nie wiedząc czemu, nie lubimy jednak ofiary. Męczy nas tak, jak męczyła Henry'ego i resztę. Czekamy tego morderstwa, nie możemy się wręcz doczekać.

Nie wiem. Parę miesięcy wcześniej przeraziłby mnie sam pomysł morderstwa w jakiejkolwiek formie. Ale w owo niedzielne popołudnie, gdy byłem jego świadkiem, wydawało się czymś najłatwiejszym na świecie. Jak szybko Bunny spadł w przepaść; jak szybko było już po wszystkim.

Do samego momentu zbrodni napięcie rośnie. Autorka popisowo buduje atmosferę niepokoju, tajemniczości, wzbudza ciekawość. Sprawia, że od Tajemnej Historii niesposób się oderwać. Umie dawkować informacje, rozbijać je, odkrywając tylko tyle, ile ma ochotę pokazać i pozostawiając nas z niemą obietnicą, że wkrótce dowiemy się więcej. Wszystko w swoim czasie. Więc czekamy. Tajemnica wychodzi na jaw, morderstwo się dokonuje i... I tutaj niestety czegoś brakło. 

Wydarzenia, które miały miejsce po dokonaniu zbrodni, wydają mi się nieco naciągane. Mam wrażenie, że autorce brakło pomysłu, gdzieś zaczęła się gubić, a ja trochę się rozczarowałam. Na szczęście samo zakończenie rekompensuje te drobne braki, zaskakuje i powoduje, że czytelnik tak naprawdę dopiero zaczyna pojmować to, co w rzeczywistości zaszło. Tym bardziej, że czytając, nie wiemy, jakiego zakończenia się spodziewać, nic nie wskazuje na to, aby ta opowieść w ogóle miała się skończyć; nic nie wskazuje na to, że skończy się właśnie tak.

Co bez wątpienia jest wielkim atutem książki, to wiarygodność i prawdziwość. Z każdego zdania, każdego słowa przebija się autentyczność, dlatego tak łatwo jest czytelnikowi stać się częścią hermetycznej grupy studentów filologii klasycznej. Dialogi są poprowadzone w bardzo naturalny sposób – każdy bohater mówi właściwym sobie stylem i jest to konsekwentne działanie autorki.

Język Tajemnej Historii również dodaje autentyczności tej opowieści, którą snuje Richard. Nie mówi on raczej tego wprost, ale my i tak dobrze wiemy, jak się czuł w danej sytuacji, jakie wrażenie wywierały na nim pewne wydarzenia czy widoki. Malownicze opisy krajobrazów były subtelne i choć czasem długie – zupełnie niemęczące. Wszystko za sprawą tego, że Tartt pisze po prostu elegancko i szykownie – językiem prostym, ale wysoce poprawnym i ładnym, na co zapewne też miało wpływ polskie tłumaczenie Jerzego Kozłowskiego.

Padał przez całą noc, ciepły deszcz, skapywał z dachu i stukał w szybę, gdy ja leżałem płasko na wznak z otwartymi oczami, nasłuchując. 
Padał przez całą noc i cały ranek; ciepły, szary, spływał miękko i miarowo jak sen. 

Tajemna Historia to gratka dla każdego studenta filologii, miłośnika sztuki, fascynata filozofii. Prawdziwy rarytas dla czytelnika wymagającego od fabuły czegoś więcej niż banalnego romansu, krzykliwej i dramatycznej opowieści o ćpunach, seksie oraz wszystkim tym, co aktualnie w literaturze jest modne. Chociaż książka została wydana niespełna dwadzieścia cztery lata temu, z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że teraz już się tak nie pisze – tak wytwornie i estetycznie a zarazem interesująco i zajmująco.

Ja nie mogę doczekać się, kiedy w moje ręce trafią kolejne dzieła spod pióra Donny Tartt. Tajemna Historia zdobyła moje serce, ale to Szczygieł zdobył Pulitzera, więc na pewno mnie nie rozczaruje. Ani mnie, ani żadnego innego wymagającego czytelnika.

Podsumowanie:
Autor: Donna Tartt
Tytuł: Tajemna Historia
Strony: 608
Wydawca: Znak
Moja ocena: 9+/10


*Julan Tuwim, Jarmark Rymów
**Stanisław Jerzy Lec
4
Podziel się
Nowsze posty Strona główna

Obserwuj

  • facebook
  • instagram
  • googleplus
  • pinterest

Popularne posty

  • Morderstwo, romans i pies – „Morderstwo w Hotelu Kattowitz” [recenzja]
    Czy może być coś lepszego niż dobra lektura po wykańczającym, nad wyraz intensywnym czasie? Czy istnieje lepszy sposób na odpoczynek po ż...
  • Sekrety to kłopot, może największy kłopot ze wszystkich – „Pudełko z Guzikami Gwendy” [recenzja]
    Sekrety to kłopot,może największy kłopot ze wszystkich.Obciążają umysł i zajmują miejsce na świecie. Jak byś się zachował, gdybyś miał...
  • [Matka Polka Recenzentka]: Krótka opowieść o tym, dlaczego moje dziecko będzie opóźnione
    * Witam. Proszę mi wybaczyć śmiałość. Bo widzę że czyta Pani dziecku książki i na siłe chce mu Pani ksiazki zaszczepic. Chcialbym się Pani ...
  • Są inne Annapurny w życiu człowieka – „Annapurna” [recenzja]
    Ach, jak ja kocham góry! Trampeczki, plecaczek i jazda! Na koniec grzaniec luz zimne piwo – w zależności od pory roku. Choć góry wolę ...
  • ...nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję – „Król” [recenzja]
    Długo zastanawiałam się, jak w ogóle zacząć tę recenzję. Zacznę więc szczerze.  Czytając  Króla  Szczepana Twardocha, nie mogłam oprzeć...

Archiwum bloga

  • ►  2019 (19)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (11)
  • ►  2018 (13)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (6)
    • ►  października (1)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2017 (7)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  stycznia (1)
  • ▼  2016 (10)
    • ▼  grudnia (2)
      • Zaszajbowani na amen! – „Hotel New Hampshire” [rec...
      • Za późno zawsze przychodzi za wcześnie – „Koniec W...
    • ►  września (1)
      • Tam, gdzie Licho śpi
    • ►  sierpnia (2)
      • Jedna z lepszych książek, jakie czytałam – „„Człow...
      • Nikt tak naprawdę nie dorasta – „Magiczne Lata” [r...
    • ►  czerwca (2)
      • Przedpremierowa recenzja „Redlum”. Udany debiut Ka...
      • [PRZEDPREMIERA] Fragment powieści „Bezsenni” Marci...
    • ►  maja (1)
      • Literatura jest tak naprawdę raportem z nieistniej...
    • ►  kwietnia (1)
      • Pomarańczowym tunelem w chaos.
    • ►  marca (1)
      • Niewykonalne są tylko rzeczy niewyobrażalne.

Autorzy

Marta Kisiel (7) Remigiusz Mróz (5) Jakub Małecki (4) Aneta Jadowska (3) Stephen King (3) Wojciech Klęczar (3) Artur Laisen (2) Daniel Keyes (2) Donna Tartt (2) John Irving (2) Krzysztof Bonk (2) Rafał Cuprjak (2) Rafał Niemczyk (2) Robert McCammon (2) Ahsan Ridha Hassan (1) Alice Sebold (1) Dawid Kain (1) Elizabeth Adler (1) Gabriele Clima (1) Jo Nesbø (1) Jonathan Carroll (1) Katarzyna Rupiewicz (1) Marta Galewska-Kustra (1) Marta Obuch (1) Mary Shelley (1) Maurice Herzog (1) Monika Kassner (1) Paulina Wróbel (1) Richard Chizmar (1) Richard Morgan (1) Robert Szmidt (1) Szczepan Twardoch (1)
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Copyright © 2016 białe mebelki

ThemeXpose & Blogger Templates