Jesteśmy istotami nieukształtowanymi i tylko połowicznie wyrobionymi, jeżeli ktoś mądrzejszy, lepszy i bardziej nam miły niż my sami - bo taki właśnie powinien być przyjaciel - nie użyczy nam swej pomocy, by udoskonalić naszą słabą i błędną naturę.
Gdy tylko zdecydowałam się na przeczytanie Frankensteina, od razu zaczęłam się zastanawiać, co napiszę o tej książce. Bo cóż można napisać o książce, która napisana została 201 lat temu, doczekała się już mnóstwa adaptacji i przeróbek, której bohaterowie na stałe wpisali w kulturę, o której wszystko już w zasadzie zostało napisane i powiedziane? Niewiele, niestety. Tym bardziej, że jest to dzieło epoki romantyzmu. Epoki, którą najmocniej znienawidziłam już w czasach szkolnych, a w swojej antypatii utwierdziłam się na studiach. Epoki, do której obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy z własnej woli nie wrócę. Ale wróciłam. Wróciłam i umęczyłam się przy tej historii, jak przy większości szkolnych lektur…
Jeden z wykładowców literatury pozytywizmu powiedział nam kiedyś na zajęciach, że romantyzm jest apoteozą głupoty i nieszczęścia. Pamiętam, jak to zdanie wryło mi się w mózg, bo nad wyraz trafnie i zwięźle określało moje podejście do tej nieszczęsnej epoki i jej dorobku. I choć na początku lektury Frankensteina wydawało mi się, że książka ta nieco odbiega od standardowej romantycznej powieści (w końcu to pierwsza powieść SF!), to po kilku rozdziałach przekonałam się, że się pomyliłam. Tak bardzo się pomyliłam…
Istota ludzka dążąca do doskonałości powinna zawsze zachować spokój i równowagę umysłu i nie dopuścić nigdy do tego, by namiętność albo zachcianki kiedykolwiek go zakłócały. Nie sądzę, żeby dążenie do osiągnięcia wiedzy miało stanowić wyjątek od tej zasady.
Wiktor Frankenstein wiódł wspaniałe życie. Od najmłodszych lat był rozpieszczany i kochany. W jego cudownym dzieciństwie nie było miejsca na smutki i żale, bowiem zewsząd zalewała go miłość i szczęście. Do czasu aż wyjechał z rodzinnego domu na studia, gdzie nauka pochłonęła go bez reszty. Im więcej wiedział, tym bardziej chciał dokonać jakiegoś przełomowego odkrycia, zapisać się na stałe na kartach historii nauki. Jego celem było tchnięcie życia w martwe ciało. I, oczywiście, po wielu próbach i błędach, w końcu mu się udało. To, co stworzył, przeraziło go jednak do tego stopnia, że zwyczajnie przed tym uciekł, pozostawiając swoje opus magnum na pastwę losu. Ten natomiast nie był zbyt łaskawy dla zdeformowanego, nieludzkiego tworu, który – porzucony przez swego stwórcę – musiał wszystkiego nauczyć się sam.
Mam w sobie wielką miłość, której nie potrafisz sobie wyobrazić. Oraz wielki gniew, który zadziwiłby Cię ogromnie. Jeśli nie zaspokoję jednego... pogrążę się w drugim.
Nie trudno domyślić się, że „czort” (bo tak nazywał swoje dzieło Wiktor) w końcu odnalazł swojego stwórcę i kazał mu stworzyć równie odrażającą towarzyszkę swojej niedoli. W przeciwnym razie zagroził, że skarze Wiktora na największe cierpienia, odbierając mu to, co daje mu szczęście. Wszyscy dobrze wiemy, jak ta historia się skończyła.
Frankenstein to typowa powieść romantyczna, w której każdy bohater jest głupszy od poprzedniego. Bo przecież ta historia wcale nie musiała zakończyć się w ten sposób. Nigdy nie zrozumiem pobudek, jakimi kierowali się romantycy, dokonując najważniejszych życiowych wyborów. Ich bohaterowie także błądzą jak dzieci we mgle, choć rozwiązanie ich problemów jest tak proste, że aż infantylne. Ale po co? Jak można swoją głupotę schować pod kocykiem utkanym z pięknych, długich i poetyckich zdań, z plastycznych opisów zapierającej dech w piersiach przyrody i przyozdobionym haftem z największych i niewyobrażalnych cierpień, jakie na nich spadają. Tak. Mam wrażenie, że w romantyzmie nie było miejsca na szczęście i spełnienie. A z drugiej strony wydaje mi się, że romantycy byli szczęśliwi i spełnieni właśnie wtedy, gdy najwięcej cierpieli. Jak nie mieli powodu do cierpienia, to… to właśnie stawało się powodem ich nieszczęścia. I to wszystko, Proszę Państwa, odnajdziecie we Frankensteinie.
I cóż z tego, że człowiek może pochwalić się tym, iż posiada subtelne uczucia znacznie wyższego rzędu niż te, które obserwujemy u zwierząt, skoro to tylko bardziej komplikuje i utrudnia mu życie? Gdyby nasze podniety ograniczały się tylko do głodu, pragnienia, pożądania, moglibyśmy być niemal zupełnie wolni. Ale tak przez byle wiatr, co zawieje, czy byle słówko lub scenę, którą nam ono przywodzi, coś się w nas żywo porusza
Nie mogę powiedzieć, że Frankenstein to książka zła. Gdyby taka była, nie stałaby się „nowożytnym mitem”, nie żyłaby do tej pory w świadomości wszystkich ludzi. Mary Shelley napisała tę książkę, mając zaledwie 19 lat, zafascynowana dorobkiem naukowym swojej epoki, zainspirowana przedwczesnym macierzyństwem oraz twórczością Shelley'a (swojego męża) i Byrona. Frankenstein to kawał świetnej historii o twórcy, który nie udźwignął ciężaru swojego dzieła, o naukowcu, który nie potrafił poradzić sobie z konsekwencjami wielkiego odkrycia, które w końcu go zniszczyło. Mnie po prostu mierzi gdzieś tam w środeczku ten cały romantyzm i pseudopatetyczny język, którym romantycy się posługiwali.
Narracja we Frankensteinie poprowadzona jest bardzo ciekawie, w typowo romantyczny sposób. Rozpoczyna się od części epistolarnej, w której poznajemy listy angielskiego żeglarza Roberta Waltona pisane do jego siostry z naukowej podróży. W czasie jej trwania załoga ratuje i przygarnia staruszka, który gdy tylko odzyskuje siły, opowiada Robertowi swoją historię. Tym człowiekiem jest właśnie Wiktor Frankenstein. Gdy zaczyna się jego opowieść, narracja zmienia się. Nadal jest ona pierwszoosobowa, jednak narratorem jest Wiktor. Aż do momentu, w którym spotyka się on ze swoim „czortem”. Wtedy głos zostaje oddany jemu. Stworzenie opowiada swoją historię, a później znów obserwujemy bieg wydarzeń oczami Frankensteina. Historię zamykają kolejne listy Roberta do Małgorzaty. Choć w dzisiejszych czasach takie zabiegi kompozycyjne raczej się nie pojawiają, to na początku XIX wieku były bardzo popularne. Język, jak na romantyzm przystało, jest piękny, poetycki i kwiecisty, rzewny i pełen łez oraz cierpienia. Nie można jednak odmówić mu plastyczności, bo w opisy przyrody romantycy umieli (i to jak mało kto!). Frankenstein jest książką raczej ubogą w dialogi (całe szczęście!). Przeważają natomiast monologi bohaterów, które odzwierciedlają ich cierpiący stan ducha.
Och, Frankensteinie i czorcie! Czymże są wasze wszystkie cierpienia, w porównaniu z tymi, które ja przeżyć musiałam, poznając Wasze żałosne losy?
I tym akcentem zakończę swój wywód. Więcej po żadną romantyczną powieść nie sięgnę. Ani poemat. Ani zbiór poezji. No, chyba że…
Podsumowanie:
Autor: Mary Shelley
Tytuł: Frankenstein
Tłumaczenie: Henryk Goldmann
Rok wydania: 1989
Strony: 205
Wydawnictwo:Wydawnictwo Poznańskie
Moja ocena: 6/10
Książka przeczytana w ramach wyzwania „
Trójka e-pik” organizowanego na blogu Książki Sardegny. Kategoria: walentynkowe motywy. Wybrałam
Frankensteina, bo nie chciałam zwykłego romansidła. Z deszczu pod rynnę. Mimo wszystko uważam, że taki klasyk warto znać. I jestem z siebie dumna, że przebrnęłam (pani od polskiego też byłaby dumna!). Choć łatwo nie było, a mąż co rusz pytał mnie:
czego ty tak tam stękasz nad tą książką?! A tak. Bo, cholera, czasem se lubię postękać.